Jedna z głowic pancerfausta uderzyła w ścianę tunelu, przywarła do niej plamą ognia. Druga trzepnęła od czoła w blaszany fartuch, zerwała go i odrzuciła.
— Dostaliśmy?
— Nie — odrzekł Saakaszwili — osłona poszła.
Zagrał karabin maszynowy przedniego strzelca, bił krótkimi seriami we wprawnych rękach Pawłowa. Między jednym a drugim wystrzałem armatnim terkotał sprzężony z działem diegtiarow Gustlika.
Raz za razem padały meldunki:
— Gotowe!... Gotowe!
— Ognia!... Ognia! — rozkazywał Kos w parosekundowych odstępach.
— Huraaa!
Grupa szturmowa Szawełły, przeskoczywszy ulicę, wpadła na gruzowisko. Szli szybko, seriami z automatów sprawdzali ciemne zakamarki.
Nikt im nie stawiał oporu. Lekko dymiły świeże leje po wybuchach pocisków.
Paru pierwszych zeskoczyło na asfaltowe podwórze. Z prawej piwnicy oficyny zajazgotał ciężki karabin maszynowy. Tyraliera padła na ziemię, skryła się w lejach, odpowiedziała ogniem.
Dwaj w azbestowych kombinezonach, z pancernymi blachami na piersi, przemknęli chyłkiem pod ścianą, zapadli w cień i nagle strumień ognia rozjaśnił mrok, czerwony jęzor sięgnął strzelającego kaemu i zgasił błyski.
Po lewej na ruinach zjawiły się jakieś postacie. Żołnierze skierowali ku nim lufy, nie wiedząc jeszcze: swoi czy obcy.
— Warszawka! — krzyczą tamci.
— Warszawa — odpowiada sierżant Szawełło i śpiewnie, jakby w kawalerii służył, rozkazuje: — Maaarsz — marsz!
Łażewskiego zaczepiła kula podczas kolejnego skoku. Przysiadł krzywiąc się z bólu, przycisnął do piersi lewą rękę, lecz już wypatrzył stanowisko i pojedynczym strzałem zdjął snajpera zaczajonego wysoko na resztkach ściany. Trafiony szarpnął się i zawisł nieruchomo nad przepaścią.
Przy podchorążym zjawił się Zubryk, przeciął nożem mundur na przedramieniu, nie mówiąc ni słowa bandażował sprawnie.
— Szybciej — pogonił go Daniel.
— Co nagle...
Od strony stacji zagrzmiał okopany tygrys. Trafiona ciosem na wprost zwaliła się ściana. W powietrzu zafurkotały, zagwizdały odłamki. Chorążemu zrobiło się słabo i głowa opadła na ramię.
— Wiąż! — wrzasnął Magneto. — Po szturmie będziesz mdlał.
— Już wiążę — pomagając sobie zębami, felczer zaciskał supły.
Parę metrów w lewo Wichura klął na czołg.
— Granatem skurczybyka nie sięgnie.
— Zaraz my jego... — odrzekł Konstanty Szawełło.
Z wolna opuszczając dłoń, żeby wyczuć właściwy kąt podniesienia, mierzył z rakietnicy, strzelił i świetlny pocisk, zatoczywszy łuk, pękł nad czołgiem zielonkawymi gwiazdami.
Gwiazdy opadały na złą wróżbę dla czołgu, wydobyły ostry cień wieży i lufy. Z piątego piętra od artylerzystów wyraźnie było widać prostokątny obrys wielkiego pudła z utwardzonej stali.
— Na rakietę rychtuj — wolał działonowy, wychylony nad parapetem.
— Ciut na lewo — mruczał celowniczy, spoglądając przez otwarty zamek i lufę. — Zasuwaj — rozkazał ładowniczemu.
Pocisk zniknął w komorze, trzasnął zamek i obsługa odskoczyła na boki.
Zamkowy napiął sznur.
Dwu- i półtonowa haubica stała rozkraczona pośrodku dużego pokoju, lemiesze tkwiły w rozprutej łomami podłodze. Z lekko opuszczoną krótką lufą podobna była do fantastycznego zwierza wyglądającego przez okno.
— Ognia!
Drgnął szarpnięty sznur, działo westchnęło odrzutem, podskoczyło gniewnie na oponach.
Szawełło, niecierpliwie oczekujący wystrzału, dostrzegł kątem oka błysk i prawie w tej samej chwili zobaczył, jak w tygrysa, ukrytego pod osłoną w wykopie, uderzył z góry pocisk niczym grom. Ciężki granat rozpruł pancerz i równocześnie z eksplozją strzeliły wysokim słupem płomienie gorejącej benzyny.
Sierżant wstał, obciągnął mundur i krzyknął pełnym głosem:
— Maaarsz — marsz, synkowie!
Zerwała się cała grupa szturmowa i ruszyła biegiem.
— Warszawa! — wykrzykiwał Wichura rozpoznawcze hasło.
— Warszawa! Warszawa! — odpowiadały głosy ze wszystkich stron.
Wyroili się piechurzy z ruin, z cienia, z lejów — szli do zwarcia siejąc z pistoletów maszynowych. Odpowiedziały im nerwowe, pospieszne serie. Tu i ówdzie stęknął granat. W kilku miejscach szerokiego placu wyskoczyły naprzeciw grupy esesmanów. Jak wiatr chodząc po lesie podrywa wirem liście i ciska nimi o ziemię, tak wzdłuż tyraliery zawirowali ludzie w starciach wręcz.
Szawełłowi żołnierze zwarli się przy podziurawionym bunkrze, cięli saperkami, bili kolbami automatów. Łażewski strzałem z pistoletu położył oficera i nagle w tamtych jakby sprężyny pękły — cisnęli broń, podnieśli ręce do góry, przestali być żołnierzami.
— Pilnujcie ich — rozkazał Wichura obsłudze miotacza ognia.
— A ty?
— Co będziecie z tą sikawką biegać! Ja czołgu szukam.
— Na dół! Za mną! — wołał Szawełło, ale głos tonął w ogólnym harmiderze.
— „Rudy”! „Rudy”! — wrzasnął Łażewski i to słowo podziałało jak hasło, skupiło ich w biegu.
Przemykając między jeńcami i żołnierzami, cała szóstka pobiegła schodami w dół. Zaczepiali ich, zatrzymywali kandydaci na jeńców.
— Hitler kaputt! Wir ergeben uns.
— Paszoł ty w diabły — Konstanty odepchnął z drogi grubasa z oficerskimi naramiennikami.
— Herauf! — pokrzykiwał Magneto, żeby wyłazili na górę, na plac.
— Kolega — kciukiem pokazał za siebie Wichura.
Wpadli na peron zawalony ciałami poległych, szmatami, rozbitą bronią i kawałami betonu.
— Raus — wygonił Łażewski ostatnich folksszturmistów, przytulonych we wnęce do ściany.
— Ich kann nicht aufsteigen, nie mogę wstać — skarżył się leżący na ziemi podoficer i obiema dłońmi ściskał przecięte odłamkiem udo. — Och, verseht meine Wunde, opatrzcie moją ranę.
Marusia przyklękła obok, rozcięła nogawkę. Zakładając opatrunek, wołała niespokojnie:
— Rebiata, gdzie „Rudy”?!
— Znajdziemy, poszukawszy, nie szpilka — zamruczał Szawełło i pobiegł, by zza węgła wyjrzeć na tory.
— Panowie, ja chwileczkę odpocznę, bo już nie mogę — proszącym tonem oświadczył Zubryk, rozciągając się jak długi na peronie.
W głębi stacji, pod jednym z filarów wspierających strop, trzasnęła przewracana skrzynka. Magneto obejrzał się i spostrzegł oficera SS mierzącego do opatrującej Niemca dziewczyny. Błyskawicznie podniósł pistolet, ale tamten wcześniej zdążył nacisnąć spust. Kula podchorążego trafiła go po drugim błysku, przewróciła na wznak i reszta serii poszła w sufit.
Paroma susami podbiegł Józek, klęknął obok Marusi.
— Panienko!...
— Nic — uspokoiła go dziewczyna, spoglądając na mundur jak nożem przecięty na biodrze — wystarczy zaszyć.
— Jest! — zawołał sierżant Szawełło. — Ot gdzie stoi zachowany.
Wichura zeskoczył na tory i niczym w tańcu zaczął wymachiwać rękami.
— Chłopaki, stacja zdobyta! Tutaj do nas! Huraaa!
Warknął głośniej silnik, mielący dotąd na małych obrotach, pod niskim sklepieniem zadudniło i podzwaniając gąsienicami, „Rudy” wjechał na peron.
Jeden po drugim odskoczyły włazy.
Nim się zatrzymał, Wichura dał susa na pancerz, objął obiema rękami ciepłą jeszcze armatę i wołał:
— Wszystko gra na sto dwa!
Chwycił w ramiona Janka, ale ten mu się wywinął i pobiegł na spotkanie Marusi. Przytrzymał więc Gustlika wychylonego do pasa z włazu, pocałował z dubeltówki.