Выбрать главу

— Dej pokój, bo deszcz będzie — zamruczał Ślązak i rozejrzawszy się, oświadczył niespokojnie: — Jak my stąd wyjademy, to nie wiem.

— Jak wjechaliście, tak i wyjedziecie — kpił Łażewski, ściskając mu rękę.

— Mom się kąpać dwa razy na dzień? Radziej bych to rozkręcił, a po kąsku wynosił.

Wichura chwycił w ramiona Grigorija, ucałował go w oba policzki.

Gruzin zrobił to samo, ale zaraz spytał złośliwie:

— Nie było ci duszno?

— Ty, kaco — kapral przysunął się i patrzył mu w oczy. — Zapomnij. Z wami żyć trudno, ale bez was gorzej.

Tomasz korzystając z zamieszania zeskoczył z czołgu i myszkował po peronie, zaglądał pod grube betonowe kolumny.

Kos przywitawszy dziewczynę wrócił do wozu, stanął obok Jelenia i patrzył w zamyśleniu na wysoki peron, na czołg.

— Może z tamtej strony jest suchy wyjazd na powierzchnię.

— Ale kaj.

Kapitan Pawłow ostatni wyszedł na tory, pomógł wygramolić się osłabionemu Szarikowi. Wziął go na ręce i postawił na płytach peronu. Pies, zrobiwszy z trudem parę kroków, wyciągnął się obok felczera.

— Co z nim? — zaniepokoiła się Ogoniok.

— Miał kupę roboty.

Zubryk otworzył jedno oko, po chwili drugie i siadając zadeklarował:

— Dam psu na wzmocnienie — dobył z torby ampułkę i wprawnym ruchem utrącił szyjkę.

— Nie zaszkodzi? — zmarszczył brwi Kos.

— Skądże — chorąży sam wypił lekarstwo, żeby zareklamować działanie, a drugą ampułkę wylał na dłoń i podstawił wilczurowi pod mordę.

— Pij — zachęcił Janek.

Pies ostrożnie spróbował jęzorem, skrzywił się i spoglądając przekrwionymi ślepiami na swego pana, zaskomlał.

— Nie mądrz się, tylko pij.

Szarik posłusznie przyjął lekarstwo, choć z obrzydzenia drgała mu górna warga, obnażając kły.

Pawłow rozejrzał się tymczasem, opukał peron i stopnie schodów.

— Zrobię wam wyjazd, tylko trzeba by trochę wzrywczatki.

— Józku! — zawołał sierżant Szawełło. — Skocz no, rozejrzyj się za trotylem dla pana kapitana.

Ze szczęśliwą, rozpromienioną gębą wracał w stronę czołgu Czereśniak, niosąc w obydwu rękach spłaszczone wybuchem puszki.

— Trochę pogięte, ale da się zjeść — oświadczył, pokazując je załodze.

Chwilę spoglądali na niego w milczeniu, a niektórzy może i ze złością.

Bo ledwo głowy z ciężkiej opresji wynieśli, stację podziemną zdobyli, która drogę do Reichstagu zagradzała, a ten, cholera by go, z konserwami...

Pierwszy roześmiał się Gustlik. Potem Saakaszwili i Kos, a za nimi Wichura, Pawłow i reszta. Nawet Zubryk chichotał cieniutko i brzuch ręką podtrzymywał.

Na ten śmiech trafił Józek Szawełło, który przed chwilą wybiegł po schodach szukać trotylu dla pana kapitana, ale zawrócił i stanąwszy na ostatnim stopniu zawołał wielkim głosem:

— Ludzie, cichajcie!

Było coś w jego słowach, co nagle zgasiło śmiech i kazało odwrócić głowy.

— Czego ty, Józku, wołasz? — spytał Konstanty.

— Niemiec przez radio zmiłowania prosi.

Zapadła taka cisza, że usłyszeli szybki oddech zmęczonego biegiem młodego Szawełły i dalekie stukanie pojedynczego kaemu, podobne do kucia dzięcioła. Przez szeroką klatkę schodową, razem z podmuchem wiatru, wpadł krzyk niedalekiego głośnika.

— Achtung! Wnimanije! Uwaga! — mówił spiker drewnianym głosem z niemiecka wymawiając wyrazy. — Tu radiostacja dowództwa obrony Berlina.

O godzinie pierwsza zero zero do wiaduktu przy Charlottenburgerstrasse przybędzie z białą flagą delegacja dowództwa obrony Berlina celem omówienia warunków kapitulacji.

Tak długo czekali na tę chwilę, tak bardzo jej pragnęli, że teraz ledwo mogli uwierzyć.

Sierżant Szawełło włożył okulary, żeby lepiej słyszeć, i bezgłośnie poruszał ustami w dziękczynnej modlitwie. Tomasz uśmiechał się i nie tracąc czasu próbował nożem otworzyć puszkę; Zubryk westchnął z ulgą i szepnął do Józka:

— Przestaną strzelać.

— Flagę trzeba by uszyć — powiedział Janek do Marusi.

— Prawdę szwab mówi? — spytał Wichura Łażewskiego.

Podchorąży, przygryzając wargę, dał znak, żeby milczał, i odwróciwszy głowę szybkimi ruchami przetarł oczy. Głośnik darł się, jakby pragnąc, by głuchy usłyszał:

— Proszę o zaprzestanie ognia i wysłanie pełnomocnych przedstawicieli dowództwa wojsk radzieckich...

Marusia przytuliła się do Janka, a on objął ją ramieniem.

— Achtung! Wnimanije! Uwaga! — powtarzał ten sam głos po chwili przerwy.

Pawłow znalazł łom pod filarem, podważył nim betonową płytę peronu.

— Mogę pomóc — zgłosił się Gustlik. — Chyba to koniec.

— Może jeszcze nie koniec, ale na pewno początek — odpowiedział kapitan. — Tak czy inaczej czołg trzeba na górę wyprowadzić, zanim zaczną chodzić pociągi.

63. Brama Brandenburska

Podpalić znacznie łatwiej niż ugasić. Uliczne blaszane głośniki, przez które jeszcze parę dni temu krzyczał Hitler, prosiły zwycięskie wojska o przerwanie ognia, lecz nie wszystkie węzły oporu przestały strzelać. W ruinach dymiącego miasta jazgotały jeszcze szmajsery i karabiny maszynowe, gdzieś od południa skrzypiał paskudnie nebelwerfel — sześciolufowy moździerz ochrzczony przez naszych żołnierzy „szafą” albo „krową”.

Wydawało się, jakby oficerowie SS i Wehrmachtu spieszyli wystrzelać do końca amunicję w trosce o to, by granaty i kule zdążyły zabić, nim nastąpi pokój.

O pierwszej po południu u wiaduktu na Charlottenburgerstrasse miała się stawić delegacja dowództwa obrony Berlina pod białą flagą, lecz dochodziło dopiero wpół do ósmej. Wpół do ósmej według czasu środkowoeuropejskiego.

Zegarki w sztabach radzieckich i polskich pułków wskazywały wpół do dziesiątej — na całym froncie liczono czas według Moskwy, nie zmieniono go od bitew pod Leningradem i nad Wołgą. To była ta sama wojna i sprawiedliwie było, że mierzył ją ten sam czas.

— Rosomak, przestań filozofować. Skoro strzelają, to raz jeszcze wezwij do poddania i bierz blok siłą! — krzyczał schrypnięty dowódca do słuchawki. — Pora wojnę kończyć i do domu wracać. Melduj o wykonaniu.

Telefonista w powietrzu złapał słuchawkę. Uśmiechnął się pobladłą i zarośniętą gębą.

— Ogól się, synu — rozkazał pułkownik i ziewnął potężnie.

Stanowisko dowodzenia po raz pierwszy zorganizowano nie w piwnicy, lecz na piętrze. Przez wybite okna, w których leżały worki z piaskiem, pozostawione przez niemiecką załogę, widać było plac stacyjny i poszarpany napis: U–BAHNH...

Słońce już dawno wzeszło, ale promienie przedzierały się z trudem przez chmurę dymu i kurzu zwisającą nad pokonaną stolicą Rzeszy. Na wszystkich przedmiotach leżał dziwny blask, podobny do zgaszonego światła podczas zaćmienia.

— Rany gorzkie, jak ja bym przespał się te głupie trzysta trzydzieści minut — powiedział pułkownik do szefa sztabu i dopiero teraz spostrzegł, że major chrapie oparty czołem o stół zasłany papierami.

Zgrzytnęło na posadzce rozbite szkło, stuknęły obcasy.

— Obywatelu pułkowniku, sierżant Kos melduje się na rozkaz.

Czołgista stał wyprostowany na baczność we framudze, z której podmuch wybuchu wyrwał drzwi. Spod czarnego hełmofonu opadał mu na czoło kosmyk jasnych włosów, na brudnej twarzy świeciły wesoło oczy jasne jak pogodny błękit.