Выбрать главу

— Siadaj — zaprosił gestem pułkownik, zgarnąwszy mapy z narożnika stołu. — Napijesz się?

— Po wódce sen morzy.

— Kto ci wódkę proponuje, smarkaczu — mruknął gospodarz nalewając dwie filiżanki z kamionkowego czajnika, który grzał się na parze nad spirytusową kuchenką. — Kawa. Syp więcej cukru, bo worki wyciągnięte z pożaru i przypaliło zbyt mocno.

Chwilę siedzieli w milczeniu, pociągali małymi łykami orzeźwiającą czerń.

— Wnioski odznaczeniowe zaczniemy pisać za parę dni, jak sztab się wyśpi — powiedział dowódca pułku. — A teraz mam dla was jeszcze jedną robotę. Wylazł „Rudy” z nory?

— Lada chwila.

— Na radzieckich czołgach posyłam batalion przez cały park Tiergarten pod Bramę Brandenburską i Reichstag. Nie powinni natrafić na opór. Choć jeszcze nie wszyscy przestali strzelać, to co minuta ciszej.

Na przekór słowom pułkownika za oknami gruchnął silny wybuch, a potem jedna po drugiej przetoczyło się parę słabych detonacji.

— Na lewym skrzydle silny ogień... — mamrotał rozbudzony szef sztabu.

— Spij — uspokoił go dowódca podchodząc do okna.

— Kapitan Pawłow rozwalił trotylem peron i schody, żeby było można...

„Rudy” właśnie wyłaził spod ziemi na nawierzchnię, więc Kos przerwał wyjaśnianie. Po rozkruszonych stopniach, porykując silnikiem, czołg wypełznął na plac i skręciwszy w lewo zajął stanowisko za rozbitym tygrysem.

Pułkownik wrócił do stołu i tłumaczył dalej:

— Chcę, żeby na czele tej kolumny szedł czołg z orłem na wieży.

— Rozkaz.

— Umyjcie się, ogólcie raz dwa. Ruszycie za kwadrans. Na pancerz weźcie grupę szturmową Szawełły.

Wracając do czołgu Janek skakał po trzy schody i gwizdał z radości.

Spełniło się marzenie — pójdą na czele kolumny, w samym sercu Berlina. A więc prawie jakby defilada, i miał trochę racji Wichura, jak im ją jeszcze w Kreuzburgu obiecywał. Przy czołgu Kos jednak spoważniał i nie wyjaśniając zadania nakazał pełną gotowość bojową. Lepiej na zimne dmuchać niż się sparzyć.

Niewielka była radziecka kolumna ciężkich czołgów i niewielki nasz batalion w maju 1945 roku. Zebrali się szybko i nawet kwadrans nie minął, jak ruszyli. Zaraz za placem „Rudy” wjechał pomiędzy drzewa parku Tiergarten. Szedł z zamkniętymi włazami. Za wieżą czaił się sześcioosobowy desant, przepatrujący teren do przodu i na boki. Z tyłu, w odległości kilkudziesięciu metrów, jechała kolumna ciężkich jotesów z desantem polskich piechurów.

Cisza tu była i bezruch połamanych drzew, pierwszymi jasnymi liśćmi zazielenionych na poczerniałych od ognia kikutach. Tylko z daleka sypała się jakaś zabłąkana, uparta seria i niczym puszczyk pohukiwał samotny moździerz. Wypełnili park rześkim, dźwięcznym gangiem czołgowego silnika, falującym przy forsowaniu przeszkód.

Sporo było tych przeszkód na drodze Grzegorza: okopy, rowy, zasieki z kolczastego drutu, przeciwpancerne jeże z szyn pospawanych spiesznie, które musiał pancerzem rozsuwać na boki albo omijać. Czołg lawirował, wspinał się i opadał. Czasem z gniewnym porykiwaniem odpychał wrak działa lub samochodu, tarasujący przejazd.

— Kilometrami tak mogę jechać — zwierzył się Zubryk sierżantowi Szawelle. — Byle nie strzelali...

Rzuciło wozem na kolejnej przeszkodzie, felczer o mało się nie zesunął na ziemię.

— Otóż ja na furmance wolę — odrzekł Konstanty.

— Nudno — stwierdził Łażewski i zastukał w pancerz. — Nudno! — krzyknął do załogi.

Kos otworzył właz, wysunął się do ramion.

— Chyba to już tę bramę widać?

— Niechybnie — skinął głową Konstanty. — Wrota duże bardzo.

— Miejsce kapitanowi ustąpiłem — przypomniał Czereśniak siedzący na pancerzu.

— Czego chcesz za to?

— Instrument został. Zagrałbym. Pan podchorąży właśnie mówi, że nudno.

— Fason rzecz ważna — wsparł go Łażewski. — Niech słyszą, że Polacy jadą.

— A jakby nie usłyszeli, to mogliby pomyśleć, że Niemcy? — nieśmiało spytał Zubryk i staranniej się schował za wieżę.

— Dobra — przyzwolił Kos widząc, że niedaleko do celu, a wokół nikogo nie widać.

— Masz — wynurzył się z drugiego włazu Gustlik z harmonią w ręku.

— Stosowne byłoby coś wesołego — doradził sierżant.

— Do samej bramy graj — rozkazał Janek. — I głośno.

Czereśniak siadł na wieży, rozciągnął miechy. Nie próbując akordów, nie namyślając się, gwizdnął przeraźliwie i z miejsca zagrał oberka na pełne obroty.

Po lewej miedzy drzewami widzieli już wyraźnie bryłę Reichstagu, nakrytą pogiętym durszlakiem kopuły. Nadchodziła od tamtej strony czwórkowa kolumna, około pięciuset ludzi.

— Niemcy — rzekł felczer.

— Jeńce — dopowiedział Józek.

— Na wesele jadąc — śmiał się Szawełło — radośniej ńa sercu nie było.

Jedno mroczy, że ja miłą niewiastę żem oszukał szpital opuszczając...

Kolumna Niemców szła nierównym krokiem, ale w zwartych szeregach.

Oficerowie w pierwszej czwórce. Mijali bokiem czołg na równoległym, spotkaniowym kursie, gdy nagle parę głosów coś zaczęło krzyczeć. Prysnęły szeregi. Żołnierze znikli za pniami i w wykrotach, odezwało się kilka pistoletów maszynowych, poleciały granaty.

Piechurów desantu jakby wiatr zdmuchnął. Trzasnęły zamki włazów, obróciła się wieża i działo plunęło pociskiem. Zagdakały oba kaemy czołgowe, zagrały automaty Szawełłów i Łażewskiego, Marusi i Zubryka.

Tomasz grał na harmonii. Tyle że zeskoczył na ziemię i szedł obok jadącego wolno czołgu, osłonięty pancerzem od kul.

Od strony batalionowej kolumny warknęło naraz kilkadziesiąt luf, pierwsze czołgi dały ognia i cztery armatnie granaty kalibru 122 milimetry wybuchły ciężko wśród drzew łamiąc pnie niczym ołówki.

Znowu rozległy się krzyki. Od strony Niemców ucichły strzały i nad tyralierą podniosły się białe szmaty.

— Przerwać ogień! — krzyknął Kos uchylając włazu.

— Dostatecznie — zawołał Konstanty Szawełło.

— Będziemy ich brać? — spytał Józek.

— Nie nasza rzecz — sierżant wskazał na piechurów, którzy nadbiegli z pomocą od strony jadącej w tyle kolumny. — Nasza sprawa drogę rozpoznać.

Siadamy na wóz! — powiedział takim tonem, jakby chodziło o drabiniasty.

Obaj pomogli wejść na pancerz Czereśniakowi, który nawet na sekundę nie przerwał oberka.

— Czego się wygłupiasz zamiast strzelać? — spytał go surowo Kos.

— Gram. Rozkaz był do samej bramy.

— Rozwinąć? — spytała Ogoniok. — Uszyłam, jak kazałeś.

— Rozwijaj — zdecydował Janek.

W chwili gdy „Rudy” wjeżdżał na podziobaną minami, lecz przecież asfaltowaną Charlottenburgerstrasse, podnieśli biało-czerwoną flagę nad wieżą. Grigorij dodał gazu i na zwiększonej szybkości pognał ku Bramie Brandenburskiej — podłużnej ciężkiej skrzyni, wspartej na dwunastu stojących parami kolumnach, ozdobionej u szczytu kwadrygą, nad którą czerwieniła się chorągiew.

Bramę Brandenburską wspierają po obu bokach pseudoklasyczne, ozdobione kolumnami budynki o trójkątnych frontonach, mające przypominać świątynie greckie. Domy te, zagięte jak krótkie skrzydła, tworzą od strony wschodniej plac, na którym późnym rankiem 2 maja 1945 roku zebrało się paruset radzieckich żołnierzy.

Koło przelotów między kolumnami Brandenburger Tor, zabarykadowanych do wysokości czterech czy pięciu metrów, stały ciężarówki i parę czołgów. Przed nimi dwie przyczepy do przewozu mebli, bezsensownie przekrzywione na bok. Bliżej, wokół ciężkiego jotesa i transportera opancerzonego, wokół wysokiej witki masztu radiostacji, sterczącej ku górze, stała grupa rozbawionych, pokrzykujących żołnierzy, do których z pancerza przemawiał tęgi oficer.