Выбрать главу

— Chłopcy nasi, żołnierze, synkowie...

— Ona nie widzi — wyjaśnił stary chłop, ten sam co nie dowierzał, że Saakaszwili spod Sandomierza pochodzi. — O tam, popatrzcie, druga od skraju wsi chałupa jej stała, ale teraz nie stoi, Hitler spalił. Dajcie co, żeby zobaczyła, że Polaki przyszły, żeby mogła dotknąć.

Wasyl z wieży cisnął polówkę, Kos chwycił ją, i podał. Staruszka wodziła dłońmi po suknie, po daszku, trafiła palcami na metal.

— Orzełek... Boże bądź miłościw... Nasi żołnierze, Bóg dał doczekać...

— Julka! — zawołała kobieta, wylewając resztkę mleka z wiadra do kubka. — Przynieśże psu miskę maszczonych kartofli, koło pieca stoją. Ino biegiem.

Julka uwinęła się szybko, Szarik jeszcze szybciej i w samą porę, bo postój się skończył, od czoła zamachano chorągiewkami i poszło wzdłuż kolumny dudnienie uruchamianych silników, przybierające jak fala.

— Do wozu!

Ruszali ostrożnie, powoli, żeby kogo nie trącić. Chłopi zdejmowali dzieciaki z pancerzy, za uszy, za czupryny wyciągali spod gąsienic.

Kolumna szła znowu na zachód. Z daleka, zza horyzontu widać już było pobłyskujące w słońcu co wyższe wieże Zamku lubelskiego i kościołów.

Janek Kos siedział na miejscu mechanika, prowadził wóz. Nie wierzył w te siedem tysięcy poległych na Westerplatte, ale posmutniał. Markotny Saakaszwili na jego siedzeniu w kącie bawił się z psem. Wasyl z wieży prześliznął się koło podstawy działa do nich, przykucnął między siedzeniami.

— Mechanik, czemuś nos opuścił na kwintę?

— Dla psa duża radość, małe zmartwienie. Był Szarik, a teraz Szary i w porządku. A co ze mną? Nie umiem mówić po polsku, jak będzie?

— Te kwiaty i czereśnie nie tylko dla nas. Takie same rzucają na radzieckie czołgi.

— Wiem, ale jakoś mi niewyraźnie. Ojciec kominiarz spod Sandomierza... Jaki Saakaszwili lepszy, ten prawdziwy czy ten udawany?

— Daj spokój, teraz brak czasu, żeby każdemu po drodze tłumaczyć, ale ludzie sami pojmą, zrozumieją — ciągnął spokojnie Semen. — Wyszkolimy polskich czołgistów, zakończymy wojnę, odjedziemy... Zrozumieją na pewno.

— Jak odjedziemy, zrozumieją? To późno.

— Może później, może wcześniej. Teraz wszystko jedno, nie o to chodzi, idziemy na front.

Nie od razu jednak brygada poszła na front. Stali za Lublinem, pod miastem i pełnili w nim służbę chroniąc fabryki i składy, patrolując dniem i nocą ulice. Byli w Lublinie ludzie, którzy stawali od razu do roboty, nie pytając o płacę, przynosili z domu narzędzia, uruchamiali silniki i obrabiarki.

Tym trzeba było pomóc. Byli i tacy, którzy łamali wierzeje magazynów, brali to, co wczoraj należało do Niemców, a dziś zdawało się nie należeć do nikogo. Tym trzeba było przeszkodzić. Nocą nad miastem krzyżowały się reflektory przeszukując, czy po niebie nie skradają się obce samoloty. Nocą po mieście krzyżowały swe trasy patrole, przeszukując ulice, czy nie skrada się nimi swój, a przecież obcy.

Po pierwszych powitaniach, w których widać było tylko kwiaty, czereśnie i mleko, uśmiechy i wyciągnięte dłonie, tłum zyskiwał twarze rozmaite. Jedni powiadali: „Nowa armia, nowa władza, ziemię daje chłopom”. Inni mówili:

„Nowa armia, nowa władza, ziemię właścicielom rabuje”.

Na kilka godzin przed wyzwoleniem miasta, wówczas gdy radzieckie oddziały dopadały już pierwszych domów, hitlerowcy wymordowali na Zamku lubelskim więźniów i zakładników. Brygada pancerna delegowała pluton honorowy na ich pogrzeb. Janek chciał pójść, prosił, by go zwolniono, ale porucznik nie puścił. Twierdził, że jest robota przy wozie, że trzeba wszystko do jak najlepszego porządku doprowadzić. Okazało się potem, że nic szczególnie ważnego nie było, więc może po prostu nie chciał puścić.

Zeszło tak w obozowisku na różnych zajęciach chyba ze trzy dni, aż wreszcie kiedyś po obiedzie Kos, który o wszystkim pierwszy wiedział, przybiegł do swej załogi i zameldował:

— Idzie samochód na Majdanek. Ta ciężarówka, co kuchnię ciąga. Kto chce, może pojechać zobaczyć.

— Nie mam ochoty — odrzekł Semen. — Widziałem podobne rzeczy, potem przez dwa dni jeść nie mogłem.

— To zostańcie, a ja bym chciał. Tam było wiele ludzi, więc może... A wracając zajrzelibyśmy na cmentarz.

— Nie, sam nie pojedziesz. Jeśli tak, to wszyscy razem.

Pojechali. Oglądali druty, na drutach białe tablice z niemieckimi napisami, czaszkami i skrzyżowanymi kośćmi. Za drutami stały długie, niskie baraki, pełne dziwacznej woni i brudu. Oglądali ogromne, jak kilka stodół, magazyny ludzkich włosów, zsypanych na sterty okularów i lalek. Lalki były najstraszniejsze — jedne eleganckie, w starannie uszytych sukienkach, z przyklejonymi rzęsami do powiek, inne zwykłe, szmaciane, z oczyma i buzią narysowanymi węglem. Na samej górze siedział pluszowy miś bez prawej łapy i z wyłupanym okiem. Te lalki były groźniejsze nawet od pieców, w których palono zwłoki. Zrobili kilka kilometrów po obozie, patrząc i nic nie mówiąc.

Gdyby ktoś nieznajomy spojrzał teraz na twarz Janka, nie domyśliłby się, że to żołnierz, w którego papierach zapisano lat osiemnaście, a tym bardziej tego, że to chłopiec, który naprawdę miał szesnaście lat.

Jeleń zaciskał w pięści swe ogromne dłonie, aż mu bielały palce, Grzegorz szeptał coś po gruzińsku, a Wasyl mrużył lewe oko i spojrzenie jego stało się ciemne, jak chmurna noc.

Koło obozowej kancelarii spotkali człowieka w pasiaku, z łatą i cyfrą na niej wypisaną.

— Pan tu był? — spytał Janek.

— Byłem.

— Znał pan wiele ludzi?

— Wiele, ale rzadko nazwiska; częściej tylko numery.

Chłopiec o nic już nie pytał. Zawrócili ku bramie, od której szło ku nim zawodzące wilcze wycie — Szarik przywiązany za obrożę do klamki auta objawiał swoje niezadowolenie i niepokój, czuł śmierć w powietrzu.

Gdy wspięli się do pudła ciężarówki, zobaczyli w kącie kucharza, kaprala Łobodzkiego. W tamtą stronę jechał w szoferce, a teraz wyszedł z obozu wcześniej od innych, siedział pod brezentem i odwróciwszy twarz płakał.

— Co ci je? — spytał Jeleń.

— Zostaw — starszy żołnierz ze zmotoryzowanej piechoty pociągnął, Gustlika za rękaw. — On z Lublina, pusty dom zastał. Nawet nie pusty, ale gorzej, bo obcy ludzie w nim mieszkają. A jego rodziny nie ma. Podobno dawno już ich zabrali i właśnie tutaj...

Samochód ruszył, jechał gładką szosą ku miastu i im dalej byli od drutów kolczastych, tym więcej słońca wpadało pod brezentową budę, tym energiczniej i śmielej szarpał nią wiatr. W Lublinie już przyzwyczajono się do obecności wojska, ale niektórzy ludzie jeszcze przystawali, machali rękami za ciężarówką. Inni szli obojętnie, zajęci własnymi sprawami.

Miasto było niewielkie, wkrótce zostało w tyle. Zjechali na polną drogę wiodącą do folwarku, wokół którego w laskach i w zaroślach rozmieszczone były czołgi.

Minęli jasnozielony brzeziniak, rosnący tuż nad drogą i wówczas Jeleń spytał:

— No jak, wysiadomy? To już je tu.

— Nie warto — pokręcił głową Kos.

— Som żeś przecie chcioł — zdziwił się Gustlik.

Jak zwykle, zadecydował w ich imieniu Wasyl, energicznie zabębnił po blaszanym pudle szoferki. Kierowca przyhamował, stanął i Semen podał komendę.

— Załoga z wozu.

Zeskoczyli wszyscy — czterej pancerni i pies. Ciężarówka ruszyła, odjechała, a oni poszli dróżką obok brzeziniaka, w stronę, gdzie widać było niewysoki murek z kamienia i żelazną, otwartą bramę. Wyszedł im na spotkanie przygarbiony człowiek w drelichu powalanym gliną.