Teraz wszyscy zobaczyli obok wielkiej kwadrygi drobną postać chłopca w białej koszuli, machającego ręką na znak, że słyszy.
Janek, pomachawszy wołającemu Gustlikowi, nie miał jednak zamiaru wracać. Siadł z powrotem na stopniach schodów, wiodących do stóp ogromnej rzeźby, i kończył przymocowywać gwiazdkę do drugiego naramiennika, myśląc, jak wiele stało się w ciągu ostatnich godzin.
Włożył mundur i pas, a potem wspiął się jeszcze wyżej, stanął tuż u kopyt wspiętych w galopie koni. Położył na postumencie czapkę rotmistrza.
Przyjrzał jej się i poprawił, wsuwając głębiej między kamienie, żeby wiatr nie zrzucił.
Jeszcze raz z dołu dobiegło wołanie:
— Jaaneek!
— Zaraz, nie pali się — mruknął do siebie.
Zbiegł pospiesznie kilka stopni, zwolnił i dalej szedł już spokojnie, zerkając zezem to na lewy, to na prawy naramiennik, na nowe i błyszczące gwiazdki. Twarz miał marsową, a oczy uśmiechnięte.
64. Nad Wisłą i Łabą
Z Berlina, z tego placu pod wielką bramą, pojechał Tomasz transporterem do sztabu armii. Nie bardzo miał ochotę wysiadać, bo oficerów tu było jak grzybów po ciepłym deszczu w lesie studziankowskim i jakby każdemu salutować, to po godzinie ręki by nie czuł. Zaszył się w kąt, ale pułkownik kazał się zabierać i włazić wprost do ciężarówki, na której już paru różnych siedziało. Zasalutował Czereśniak, worki swoje pod ławkę wcisnął i sam tam zalazł jak świerszcz za komin, bo na leżąco lepiej w długą drogę jechać.
I pół godziny nie minęło, jak ruszyli. Przodem czarny mercedes, a w nim chudy i wysoki pułkownik, co był zastępcą dowódcy 1 armii do politycznych różnych spraw, i zaraz za nim sfatygowany sztuder, po burty wyładowany pstrokatym i pyskatym frontowym bractwem. Różni tam byli, bo i szeregowcy, i pancerniacy, a nawet jeden kapitan–pilot z pułku myśliwskiego „Warszawa”. Byli z piechoty i z artylerii, z moździerzy i od saperów, z łączności i z kawalerii.
Jechał nawet jeden z armijnej gazety, co miał to wszystko potem opisać.
Nosił okulary w drucianej oprawie, miał włos jasny, kędzierzawy, a do tego był bardzo pyskaty i pół drogi coraz to nowe kawałki do śmiechu opowiadał, przytupując długimi jak u bociana nogami w zielonkawych butach z brezentu.
Czereśniak widział ich z dołu, spod ławki, ale nie mówił nic. Wolał słuchać. A jak mu się sprzykrzyło, to zamykał oczy i myślał, jakby tu tak skombinować, żeby czasu starczyło do ojca skoczyć, bo z Warszawy to i osiemdziesięciu kilometrów nie będzie. Albo znowu otwierał powieki i przez szparę między burtą a ławką patrzył na zieleniejące oziminami pola, na wioski, gdzie popalone, a gdzie całe, czy też świeżymi belkami świecące i na miasta rozmaite, przez które przejeżdżali.
Jechali pół dnia, potem całą noc z krótkim tylko postojem, żeby się szofer zdrzemnął, bo już polewanie wodą nie pomagało — chłopak przedtem amunicję na front dowoził. Spieszyli się bardzo, ale do Warszawy przybyli dopiero koło południa. Patrzył Czereśniak szeroko otwartymi oczami na ruiny, na resztki domów już tu i ówdzie przyzielenione trawą, pobrązowiałe od wilgoci czy może mchu. Dziwił się, gdzie mogą mieszkać ci ludzie, co się na ulicach mrowili.
Ten z gazety, to był warszawiak i nazywał ulice, którymi się toczył samochód, więc Tomasz wiedział, że jechali Alejami Jerozolimskimi, skręcili w Poznańską ulicę, potem w Nowogrodzką i z piskiem hamulców dobili do krawężnika przed budynkiem, co jakby dziewczyna nazywał się Roma i nie był zniszczony.
Z pierwszego wozu wyskoczyło czterech, a wśród nich chudy pułkownik, co był zastępcą politycznym samego dowódcy. Z ciężarówki wysypali się młodzi oficerowie, podoficerowie, żołnierze, a za nimi Tomasz. Zdziwił się trochę, bo był jedyny, który dźwigał wypchany plecak. Tamtym widać na niczym nie zależało. Hurmem pobiegli do wejścia, jak do ataku i aż się trochę zdziwili wartownicy, co tam stali — milicjanci i cywile z czerwonymi opaskami.
— Obywatele! Towarzysze! Dokąd?
— Delegacja 1 armii na sesję Krajowej Rady Narodowej — odpowiedział pułkownik.
— Nie poznajesz?! — szepnął starszy między cywilnymi stojącemu w drzwiach milicjantowi i tamten ustąpił z drogi.
Za pułkownikiem gęsiego weszli do hallu i zaczęli się wspinać po schodach, czerwonym dywanem przykrytych.
— Obywatelu... — dogonił ten od drzwi Tomasza i klepnął go po plecaku. — Z tym na salę nie można.
— Ja z boku stanę i u nogi postawię...
Czereśniak bronił się dzielnie, ale tamci byli też twardzi i doholowali go pod szatnię.
— Nikt wam przecie nic nie zabierze. Oddacie potem numerek i dostaniecie z powrotem...
Nieufnie obejrzał metalowy krążek z cyframi. Wolałby nie rozstawać się ze zdobyczą, ale już mu zabrali plecak, powiesili na haku jak zarżniętego prosiaka, trzonek siekiery sterczał niczym zesztywniała noga.
Od strony sali słychać było oklaski, wrzawę, a potem nagle wszystko ścichło i tylko pojedynczy głos dobiegał przez mury.
— Już żeście się spóźnili, obywatelu — poganiał wartownik.
Tomasz skinął głową uspokajająco, bo przecież zebranie nie czołg, żeby go nie dognać, i ruszył po schodach kosmato i miękko wysłanych. Na dywanie zostały zakurzone ślady po żołnierskiej delegacji — nie było kiedy ani się umyć, ani ogolić, ani otrzepać. Po tym tropie łatwo trafił do bocznego wejścia, a potem zostało mu już tylko pięć metrów po terenie otwartym.
Sforsował ostatni odcinek, schylając się jak pod ogniem, i stanął wyprostowany na lewym skrzydle szeregu delegatów, zwróconych twarzami do sali.
— Na ruinach Berlina — mówił dalej pułkownik z wysokiej trybuny — obok zwycięskich chorągwi czerwonych powiewają nasze sztandary. Na szlaku walk od Wisły do Berlina zadaliśmy wrogom ciężkie straty: zabitych 55 000 niemieckich żołnierzy i oficerów, wziętych do niewoli 28 000, zniszczono czołgów 106, zdobyto 98, zniszczono dział 763, zdobyto 652...
Ze źle ukrywaną dumą, z ledwo opanowywanym zwycięskim uśmiechem słuchali tych słów delegaci różnych rodzajów wojsk, wszystkich jednostek 1 armii, a wśród nich Tomasz z hełmofonem w garści. W wybielonych słońcem i deszczami mundurach, w niezgrabnych butach, w wyszmelcowanych polówkach, ale widać było, że każdy niejedno przeżył, że duszę ma żołnierską, bo to na gębach wojna im wypisała.
— Jesteśmy i pozostaniemy mieczem polskiej demokracji. Pierwsza armia nigdy was nie zawiedzie!
Twarze zdawały się wszystkie podobne, wpatrzone w trybunę i w żołnierzy. W dalszych rzędach mignęły dwie jakby znajome, ale rozpoznać nie było kiedy, bo posłowie już zerwali się z miejsc, zaczęli klaskać i krzyczeć na cały głos:
— Niech żyje armia! Niech żyją!
Jakaś kobieta podbiegła, podała trzy białe i złote narcyzy lotnikowi, a za nią ruszyli inni i ścisk się nagle zrobił. Wokół każdego dziesięć roześmianych twarzy, do każdego dziesięć par rąk wyciągniętych. Tomasz ściskał pracowicie te ręce, ale ponad głowami spoglądał, jakby kogo szukał, bo mu się zdało, że widział chłopa bardzo podobnego do ojca.
Zza pleców szerokich czerwonego na twarzy grubasa, spod łokci chudego w okularach wynurzył się tuż obok ten właśnie tak jakby Czereśniak. Z bliska był mniej podobny, bo uroczysty, w ciemnym garniturze i przy krawacie, ale okazało się, że naprawdę on, i ręce do syna wyciągnął. Objęli się w mocnym uścisku, chwilę milczeli, a potem pierwszy zagadnął ojciec, usiłując przydać głosowi surowości:
— A co ty tu robisz, Tomek? Na przepustce czy jak?