— Gorim — zameldował.
— Za osłonę — rozkazał Kos.
Saakaszwili posłusznie zjechał w stary okop, osłonięty od zachodu resztką ściany dawno rozbitego domu. Nim zdążył stanąć i silnik wyłączyć, Pawłow już zerwał gaśnicę, otworzył właz i nie bacząc na świst serii skoczył w górę, stoczył się po pancerzu.
Za wieżą, po żaluzjach nad silnikiem pełzał ogień. Pawłow uderzył kranem i skierował nań strumień piany.
Przez przedni właz wyskoczył Grigorij, również z gaśnicą w rękach, ale już jej nie musiał używać.
— Zgaszone! — zawołał do wnętrza wozu.
— Pomóc wam? — pytał zdyszany major, nadbiegający z paroma piechurami, z których jeden dźwigał batalionową radiostację.
— Nie, spasibo — podziękował Pawłow.
„Rudy” zagrzmiał armatnim wystrzałem, bił z wieżowego kaemu, wspierając z miejsca natarcie.
— Jak będziecie mogli ruszyć — rozkazał major — jedźcie nad Łabę, na sam brzeg.
Piechurzy pobiegli dalej, a Pawłow i Saakaszwili ścierali pianę, strącali szare płaty na ziemię.
— Byle uchwyt powietrza oczyścić — mruczał Gruzin — reszta się spiecze, wyparuje.
Nim dwie minuty minęły byli gotowi.
— Puść mnie swoim włazem — rzekł Iwan do Grigorija, pokazując na wieżę czołgu. — Ostro strzelają i mogliby pod sam koniec krzywdę zrobić.
— Jak tam? — pytał wchodzącego Wichura spływający potem. — Bo tu duszno.
— Wsio normalno — odrzekł kapitan. — Czerez czas rybu bendziesz w Łabie łapać.
Silnik zapalił bez trudu. Cofnęli się z okopu i poszli pełnym gazem naprzód, lecz ledwo dognali tyralierę, ledwo trzy pociski odpalili, cele nagle zgasły i białe płótna na drągach rozjaśniły horyzont.
— Naszykowane mieli czy jak? — zdziwił się Janek.
Piechota zgarniała jeńców. Czołgi, a wśród nich „Rudy” omijały te zielonkawe stada i z otwartymi włazami szły tyralierą w stronę coraz wilgotniejszej zieleni. Przez okryte młodymi liśćmi gałęzie błysnęła woda i Pawłow powiedział:
— Elba.
— Po polsku, Łaba — dodał podporucznik Kos.
— Nie wiem jak wy — odezwał się Wichura — ale ja buty już zdjąłem.
Wichura wytaszczył z czołgu siedzenie, ułożył je na czterech kamieniach i moczył nogi w ciepłej przybrzeżnej płyciźnie, trzymając w garści kawał solidnego drąga, który pełnił obowiązki wędki. Moczył się sznurek przywiązany do termosowego korka zamiast spławika.
Coraz mocniej przygrzewało słońce. Mundur kaprala wisiał na wierzbowych gałęziach, obok niego flaga państwowa, a pod krzakiem wietrzyły się buty.
Parę kroków dalej, w cieniu potężnej kępy wikliny przyległa na brezencie reszta załogi. Ponieważ skończyła się wojna, nie mieli chęci ani czołgu myć, ani lufy czyścić. W ogóle nie wiadomo było, co robić. Opalali się, odpoczywali pogadując leniwie.
— Ryba pierwsza — twierdził Janek.
— Oberkommando der Wehrmacht — przeczył mu Gustlik.
— Ryba.
— Zaś ale. Jo ci powiadom, że Oberkommando prędzej się podda.
— O co zakład?
— O co?... Jak wygram, to dasz przepustka do Ritzen.
— Sam nie mogę. Generał by musiał. Tak ci tęskno?
— Coś mi się cni — przyznał Ślązak z westchnieniem — i do Honoraty, i do domu. Niedługo cztery lata, jak żech ojców nie widzioł.
— Jak wygram, ty będziesz tego kiełbia skrobał, patroszył i smażył.
Podsunęli splecione ręce Pawłowowi, żeby przeciął zakład. Grigorij myślał, że to jemu, i razem z kapitanem uderzył z góry. Na sekundę połączyły się dłonie wszystkich czterech, przypominając dawne czasy nad Oką. I dwa lata od tamtej pory nie minęły, lecz ile się zdarzyło, ile zmieniło, jak wiele już nigdy nie wróci. Spadła na nich zaduma i lekki cień smutku. Nie wiedzieli, co teraz dalej będzie.
Saakaszwili wciągając buty oświadczył:
— Pójdę do szosy, może się czego dowiem.
— Idź.
Kos też wstał, wlazł boso na czołg.
— Czekaj — odsunął na bok Szarika wartującego na wieży.
Przestępując z nogi na nogę, bo rozgrzany metal parzył w stopy, zdjął krzyże Virtuti i Walecznych z radiostacji. Wrócił na brezent i zaczął czyścić je szmatką.
— Nie, ja już nie — odpowiadał Pawłow na pytanie Gustlika, którego Janek nie słyszał. — Nawet metal wielokrotnie obciążany do granic wytrzymałości ulega zmęczeniu, a co dopiero człowiek. Parę tysięcy razy wygrywałem pojedynki z minami. Na przykład po wyzwoleniu Warszawy, na ulicy Szucha... — urwał, zamyślił się i niechętnie trzepnął dłonią po rozgrzanym brezencie. — Nawet opowiadać, nie mam ochoty. Niech inni rozminowują, a ja będę przechodził ulice tylko na skrzyżowaniach, będę pił przegotowane mleko i zawsze nosił szalik, żeby się nie przeziębić. My uże porabotali...
Kos nie zgadzał się z tym, co mówił saper, a nawet pomyślał, że Iwan tak tylko gada, by ciężar z serca zrzucić. Postanowiwszy zmienić temat, zagadnął:
— Dokąd teraz, towariszcz kapitan?
— Kiedy?
— Teraz. Zaraz — powtórzył Gustlik, myśląc o tym samym co Kos. — Wojna się kończy.
— Zaraz do swojej jednostki. Pewno jeszcze na miesiąc czy dwa poślą na komendanta miasta, bo znam język, a zaraz potem — do Nowosybirska.
Do swoich. Pokazywałem wam przecież zdjęcia.
— Jo bych jeszcze raz popatrzył — rzekł Jeleń.
Ostrożnie wziął fotografię, przyglądał się chłopcom i okrągłolicej uśmiechniętej kobiecie, kręcił głową. Raz i drugi otwierał usta, jakby chciał spytać, ale nie mógł się zdecydować, i dopiero za trzecim razem powiedział nieśmiało i po cichu:
— Trudno takich synków zmajstrować?
— Nawet się nie spostrzeżesz — odrzekł poważnie kapitan — a już będziesz miał, już ci na głowę wejdą.
— Szkoda — stwierdził Kos.
— Czego?
— Pięć dni się znamy i powiadacie: do domu.
— Nie wojowało nam się źle — dodał Jeleń. — I we wodzie, i w ogniu.
Wyście dziś „Rudego” uratowali...
— Też do was jak do braci przywykłem — przerwał Pawłow, żeby podziękowań nie słuchać.
Nieruchomy do tej pory Wichura skoczył nagle na równe nogi razem z wędką.
— Ryba? — spytał Kos z nadzieją w głosie.
— Jadą! Do nas jadą! — wołał kapral.
Jednocześnie wsadzał bosą nogę w but, wkładał mundur i zaczynał przywiązywać flagę do drzewca, które mu służyło za wędkę.
— Kto jedzie?
— Ochajtnijcie się trochę, jak pragnę szczęścia, żeby wstydu przed obcymi nie było.
Kos skoczył na czołg, z wysokości Szarikowego posterunku zobaczył spory ponton gumowy, podpływający z przeciwległego brzegu rzeki. Prąd znosił go na kępy wikliny, wśród których stał „Rudy”. W łódce siedziało trzech amerykańskich żołnierzy: na dziobie Murzyn czarny jak noc sierpniowa, przy wiosłach młody chłopak z krótko ostrzyżoną czupryną i na rufie starszy nieco kapral z wąsikiem.
Wilczur szczeknął na obcych. Oni go też spostrzegli, zagadali wszyscy naraz, roześmieli się i ten młody mocniej pociągnął piórami. Jeszcze chwila i gumowana tkanina zaszurała po piachu. Wszyscy trzej wyskoczyli na brzeg, wyciągnęli ponton i zatrzymali się niezdecydowanie.
Naprzeciw stali nasi czterej, już w mundurach i butach, tylko Gustlik z przepraszającym uśmiechem na twarzy dopinał haftki pod szyją. Pies siedział przy nodze Janka i przekrzywiając łeb patrzył uważnie.
Chwilę trwało milczenie. Gdy Kos już otwierał usta, to i ten młody Amerykanin, otrzymawszy od kaprala kuksańca, zaczął się wykrzywiać jak po zjedzeniu niedojrzałej cytryny i wreszcie wyrzucił w przestrzeń dźwięk podobny do pisku skwarek na patelni.