65. Porwanie Honoraty
O północy, dzielącej dnie 8 i 9 maja 1945 roku, w miejscowości Karlshorst, leżącej w granicach Berlina, marszałek Żukow kazał przyprowadzić feldmarszałka Keitla i jego dwu towarzyszy do sali, w której na stole leżał przygotowany akt bezwarunkowej kapitulacji.
„My niżej podpisani działając w imieniu niemieckiego Naczelnego Dowództwa zgadzamy się na bezwarunkową kapitulację przed Naczelnym Dowództwem Armii Czerwonej i równocześnie przed Naczelnym Dowództwem Sojuszniczych Sił Ekspedycyjnych wszystkich naszych sił zbrojnych na lądzie, na morzu i w powietrzu...”
Dziesięć minut po godzinie dwudziestej czwartej czasu moskiewskiego podpisy zostały złożone i wojna zakończona.
O godzinie drugiej w nocy, czyli dokładnie o dwunastej czasu warszawskiego, radiostacja moskiewska przekazała tę wiadomość i wówczas na całym froncie wybuchła gwałtowna strzelanina jak nigdy podczas walk — wszyscy strzelali już z radości, już nie do przeciwnika, lecz w rozgwieżdżone granatowe niebo, po którym chmury snuły się jeszcze tylko nad samym horyzontem. Nazajutrz we wszystkich armiach, dywizjach i pułkach rozpoczął się szał bankietów, przyjęć i świąt. Kto żyw został, pragnął się bawić.
Czołgiści przywykli działać zdecydowanie i szybko, więc w jednostkach wojsk pancernych i zmotoryzowanych nakryto stoły, gdy tylko kolumny dosięgły rejonów koncentracji.
Majowe słońce połyskiwało na wypucowanym mosiądzu instrumentów, zapalało ogniki na srebrnej batucie dyrygenta i w okularach chudego kaprala dmącego w największą trąbę. Orkiestra grała stojąc na schodach białego szerokiego dworu. Z kwitnących jeszcze jabłonek, grusz i śliw nieśmiałym śniegiem opadały płatki do taktu uderzeń bębna.
Pod drzewami, przy stołach ustawionych w rzędy i zasłanych prześcieradłami siedzieli towarzysze pancerni, goście generała. Ucztując, śpiewali do wtóry muzyki Oką, Ziemianką i Rozszumiały się wierzby płaczące, wznosili toasty zakończone niechybnym: „Niech żyje!”
Załoga czołgu 102 opanowała stolik nieduży, lecz w pięknym miejscu, pod rozłożystą kosztelą stojący, która kwitła i pachniała bladoróżowo.
Piętrzyły się przed nimi apetyczne potrawy, nie brakowało butelek, ale z daleka można było spostrzec, że tych czterech nie najweselej się bawi.
Może dlatego siedzieli markotni, że właśnie dziś rano pożegnali kapitana Pawłowa, który ze względu na znajomość języka został mianowany komendantem miasteczka w północnych Łużycach. Zapraszał wszystkich w goście, ale nie bardzo było wiadomo, czy się jeszcze zobaczą, czy tamtędy im droga wypadnie.
Wichura, wymachując w powietrzu rękami, tłumaczył coś od dłuższej chwili, a kiedy orkiestra urwała dla zaczerpnięcia tchu i przegryzienia świeżo wędzoną kiełbasą, dokończył, pięścią po stole postukując:
— Wszystkie domy pozajmują, robotę rozłapią, co ładniejsze dziewczyny do ślubu powiodą, a my z naszymi orderami będziemy się mogli za strachy na wróble najmować.
— Nie ma tak źle — mruknął uspokajająco Gustlik. — Sam żeś mówił, co jako firma samochodowa założysz abo wiersze będziesz układoł...
— Co mi wiersze — przerwał mu Franek — jeśli starym kawalerem zostanę. Jeden Kos martwić się nie musi.
— Jo też ni. Panna Honorata...
— Nie bądź taki pewny. Może jej dawno już w Ritzen nie ma, albo za Kugla wyszła za mąż.
— Jest i nie wyszła — uśmiechnął się Gustlik, ale zaraz pomroczniał, bo przez myśl mu przeszło, że rozmaicie z dziewczynami bywa.
— Franek — Grigorij trącił Wichurę w bok. — Napiszemy razem list do Gdańska, żeby siostry Borowianki w odwiedziny do nas przyjechały.
— Przepustek im nie dadzą — kapral zmarszczył nos i potarł czoło dłonią.
— Może niech się starają przyjechać do Lidki i Marusi, do szpitala — doradził Janek i zaraz potem dodał: — Dostałem list od Marusi, z którego niewiele mogę pojąć.
— Pokaż, to może razem... — zaproponował Grigorij.
Nie doszło jednak do czytania, gdyż zbliżył się generał, który z kielichem wina w ręku szedł od stołu do stołu, wymieniał uśmiechy, pozdrowienia i przepijał, jak dobremu gospodarzowi przystało. Ze zdumieniem spostrzegł, że załoga „Rudego” ledwo tknęła jadła i napoju.
— Cóż to takiego? Post? — zapytał, przekrzykując startującą do walca orkiestrę.
— Tak jest — odpowiedział za wszystkich Saakaszwili. — Najpierw post, potem tort.
— Nie rozumiem.
— Na słodkie czekamy, obywatelu generale — wyjaśnił Kos. — Starszy sierżant Szawełło uprzedził, że on dziś z okazji zakończenia wojny...
— Że on takie coś zrychtuje, co żaden z nas jeszcze w gębie nie miał — wtrącił Gustlik.
— A może was zbujał i zostaniecie głodni — roześmiał się dowódca i wyciągnął rękę z kielichem do Kosa. — Wypijmy za tę gwiazdkę, żeby się mnożyła...
— I za ta druga wielka też my nie pili — podpowiedział Jeleń, wskazując na generalski naramiennik.
Umoczywszy wargi w winie dowódca ruszył dalej.
— Czegoś o przepustkę nie poprosił? — burknął Janek.
— Nie zdążyłech — usprawiedliwiał się Jeleń.
— Może prawda, że Szawełło nas zbujał? — spytał z niepokojem Wichura.
— Idą — pierwszy zauważył Grześ.
Między drzewami pojawił się długi szereg kuchcików w białych fartuchach, z ciastami i tortami na tacach, a na przedzie we wspaniałym czepcu kroczył sierżant z okularami na nosie, które zwykł wdziewać tylko w chwilach najważniejszych wydarzeń. Wypatrzył, gdzie generał, i wyprostowany sunął w tę stronę z uśmiechem szczęścia na twarzy. Na kryształowym talerzu niósł tort, dwukrotnie przewyższający rozmiarem minę przeciwczołgową, lśniący lukrem, pieniący się kremem i pachnący nadzwyczaj wspaniale. Nie spostrzegł nawet, że mija załogę „Rudego”.
— Przeniesie pieron — szepnął Gustlik.
— Nie przeniesie — półgębkiem odrzekł Wichura i obróciwszy się na krześle, zręcznie podstawił nogę.
Szawełło zachwiał się, wyciągnął ręce do przodu. Saakaszwili przechwycił kryształ i podał tort na stół. Wichura starał się tak podnosić sierżanta, by jak najskuteczniej przeszkadzać mu we wstawaniu. Gdyby nie Józek, który odstawił ciasto w trawę i też pospieszył stryjowi z pomocą, trwałoby to bardzo długo.
— Ot człowiek idzie, idzie i się potknie — pomrukiwał Konstanty otrzepując piasek z kolan. — Dobrze, że choć tort...
Zdumienie i rozpacz przerwały mu oddech. Załoga wcinała na tempo, oblizując się i pomrukując z rozkoszy, a na krysztale została już tylko połowa, z nożem tkwiącym w czekoladowym wzgórzu.
— Tankisty! — wrzasnął Szawełło wielkim głosem i wyszarpując spod kitla pistolet, szepnął przez łzy. — Mówcie wy, bracia, pacierze...
— Stryju, co stryj?! — chwycił go Józek za rękę.
Z tyłu przyskoczyło dwu służbowych z opaskami. Wyrwali sierżantowi rewolwer i poprowadzili pod ręce w stronę domu.
— Co tu się stało? — spytał surowo generał, zawróciwszy od sąsiednich stołów. — Pijany?
— Nie — odpowiedział Janek. — Nie wiem, czemu on na nas z pistoletem...
— Wyjaśnimy.
Dowódca ruszył pierwszy, za nim podporucznik Kos, Jeleń i na końcu Wichura. Szybko minęli ucztujących, obeszli dom od tyłu. Józek Szawełło z pasem w ręku i żołnierz u wejścia do aresztu stanęli na baczność. W odpowiedzi na niecierpliwy gest, wartownik otworzył zasuwę.