Nie widząc jeszcze dokładnie mrocznego wnętrza, generał zapytał groźnie:
— Oszaleliście, Szawełło?
— Nerwy... — chlipnął głos zza ściany.
— Wojna skończona, to wy swoich chcecie strzelać?
Wysunął się starszy sierżant o krok do przodu, stanął bez pasa na krawędzi słonecznego światła w postawie na baczność i szlochając, tłumaczył:
— Taż ja całą noc się starał... Usta ja zrobił z pomarańczy, nos i oczy z orzeszków, włosy pięknie z czekolady pofalował, a oni nożem w samo oblicze i zębami... — zrezygnowany machnął ręką.
Słowa na chwilę utonęły we łzach, lecz opanował się i wyjaśnił do końca:
— Taż ja portret kochanego generała na torcie zrobił, a oni zeżarli, nim kto zobaczył...
— Wypuścić — rozkazał dowódca i popatrzywszy niechętnym okiem na pancernych, odszedł w sad.
— Panie Konstanty, my nieumyślnie... — Kos wyciągnął rękę na zgodę.
— Jak można było odróżnić, że portret? — pojednawczo rzekł Wichura.
— Popatrzywszy, można było... — chlipnął Szawełło, ściskając dłoń Janka. — Teraz już przeszło, nie było. Ale żeby za rękę nie przytrzymali... — dopinając pas odszedł na bok, by się uspokoić do reszty.
Za nim jak cień, tyle że o dwa kroki z tyłu, ruszył Józek.
— Teraz parę dni nie masz co o przepustkę prosić — rzekł Kos do Jelenia.
— Daj sam zgodę. Skoczymy z Frankiem, uwiniemy się gibko.
— Pozwól mu — wsparł przyjaciela Grześ.
— Stąd i trzydziestu kilometrów nie ma, a potem jak nad Nysę ruszymy, trudno będzie wracać — dowodził Wichura. — Specjalnie dziś ani kropli do tej pory nie piłem...
— Dobra — zezwolił Janek, widząc, że sytuacja się gmatwa — ale żebyście wrócili przed świtem.
Zniknęli, jakby ich wiatr zdmuchnął. Saakaszwili westchnął i powtórzył swoją propozycję:
— Pokaż ten list, to może razem zrozumiemy.
Nie mając ochoty wracać do stołu, poszli przez sad, w pole, przysiedli na trawie pod kępą tarniny i tam przy wtórze szalejących z wiosennej radości skowronków Janek zaczął czytać Grzesiowi kartkę od Marusi:
— „Kochany! Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafimy oboje wywdzięczyć się Lidce za to, co dla nas zrobiła. A teraz proszę i ciebie, i całą załogę — nie przyjeżdżajcie do szpitala...”
Kos urwał w połowie zdania i spytał:
— Rozumiesz?
— Nie wszystko — westchnął Saakaszwili. — Jedno pewne, że nie chcą wizyt przez te opalone włosy. A co Lidka dla was zrobiła, nie wiem, ale takiej dziewczyny ze świecą po świecie szukać...
Od godziny łazik Wichury tłukł się leśną wyboistą dróżką, podskakując na korzeniach i kamieniach.
— Pierońska droga — klął Jeleń, zaciskając dłonie na stalowych uchwytach, by nie wypaść.
— Szosą bez przepustki daleko nie zajedziesz — odburknął mu zza kierownicy Wichura. — Najgorsze jeszcze przed nami, bo jakby nie kluczył, trzeba przeciąć główną drogę na Kostrzyń i Poznań, a po niej jednym ciągiem wojska idą.
— Nie szło już dłużej czekać. Jak Honoratę do Marusi do szpitala damy, to wszystkie trzy razem do Polski wrócą. Nikaj mi się nie zgubi.
— Nie wiadomo tylko, czy jeszcze czeka — złośliwie podpowiedział kierowca.
— Jużeś mówił — wtrącił spokojnie Gustlik. — Byłeś drogi nie zmylił...
Chwilę jechali w milczeniu. Las prześwitywał coraz mocniej i wkrótce samochód, forsując płytki rów, wyjechał spomiędzy drzew, stanął w cieniu rozrośniętego krzewu leszczyny.
Kilkanaście metrów w lewo, na wypalonym karczowisku, piętnastoletni może chłopak w przydługiej kapocie wiódł przy uździe konia o żebrach sterczących przez skórę. Starzec w koszuli z zawiniętymi rękawami, w wojskowych spodniach i polowej czapce, na której został cień po odprutym hitlerowskim orle, prowadził pług. Skończywszy skibę, przystanęli, by odpocząć i popatrzeć z łagodnego pagórka w dół, na szeroką szosę, którą płynęły wojska podobne do wartkiej, niespokojnej rzeki.
Wichura zgasił silnik i wówczas poprzez gwar i pomruk motorów usłyszeli głosy wesołe i zadzierzyste, podbite stukotem kopyt. Poznawszy melodię zaczęli odróżniać słowa:
Spojrzeli po sobie, Wichura sięgnął do schowka pod siedzeniem, dobył lornetkę i popatrzywszy oddał Jeleniowi.
— On.
— Prawda — przyświadczył Gustlik. Warto by podjechać, ręka ścisnąć.
— Od razu byśmy wpadli. Trzeba wyczekać chwili i wtenczas skok na pełnym gazie.
W kręgu lornetki wyraźnie widać było na czele oddziału wąsatego dowódcę, już nie wachmistrza, lecz porucznika Kalitę. Poznać łatwo, choć szrama przez policzek nowa, a i medali na piersi przybyło. W pierwszej trójce jechał harmonista, po bokach najtęższe gardła w zwiadowczym szwadronie. Dalej śpiewali zawadiacko, ale i tęsknie.
Na ułański śpiew nakładał się coraz silniej warkot silników. Brygada ciężkiej artylerii podjeżdżała do skrzyżowania dróg. W otwartych łazikach dowództwo, na ciągnikach traktorzyści i działonowi, a na lawetach, niczym wróble na parkanie — kanonierzy.
Pod brezentami amunicyjnych ciężarówek pełno było żołnierskich gratów, a na burtach bielały hasła świeżo malowane: „Witaj, kraju ojczysty”,
„Zwyciężyliśmy w boju, zwyciężymy w odbudowie kraju”. Na wyrost tak pisali, bo żołnierz już wiedział, że nie prostą drogą i nie zaraz powróci.
Jeleń przesunął lornetkę i odczytał na drogowskazie u skrzyżowania dwa wielkie napisy BERLIN, łacińskimi literami i cyrylicą, ostrza zaciosanych w szpic desek wskazywały, skąd wojska idą. Na wprost do Kostrzynia było 20 kilometrów, do Poznania 207, ale polskie jednostki, zarówno kawalerzyści, jak artyleria, skręcali w stronę Frankfurtu, Kotbusu i Szpremberga.
Ciągnęła jeszcze kolumna dział, a już bokiem przemknęła błyskawicznie kompania motocyklistów i Gustlik pomyślał, że może żeby nie kurz, to by podporucznika Łażewskiego wypatrzył.
Zaraz potem maszerował radziecki pułk piechoty gwardii. Na przedzie dowództwo w orderach i sztandar, a tuż za nim zwiadowcy śpiewający piosenkę o Katiuszy i kwitnących jabłoniach, przyświstujący po każdej zwrotce.
Maszerowali radzieccy piechurzy na Poznań, a obok nich nadciągali nasi, również z dowódcą pułku na czele. Kolumna skręcała na południe, śpiewając:
Nakładały się na siebie piosenki, jak ongiś na tej syberyjskiej stacji, na której z Jankiem się spotkali. Żołnierze sąsiednich kolumn pokrzykiwali i bardziej dla zabawy niż z potrzeby wymieniali papierosy i tytoń. Słów naturalnie nie było słychać, a po chwili nawet nie słychać pieśni, bo za piechotą pełzła kolumna czołgów w kurzu i ryku silników, zatrzymała się, żeby przepuścić przez skrzyżowanie resztę zamykającego batalionu.