— Iwan nam tako wieczerza zrychtuje, jakiej my już dawno nie jedli — zapewniał Gustlik.
— Obiecał mi pokazać, jak się na suwaku liczy — wspomniał Janek.
„Rudy” gnał rozsłonecznioną szosą, wysadzaną po bokach owocowymi drzewami. Prócz Grigorija, który znowu prowadził maszynę, wszyscy siedzieli na wieży wypatrując niecierpliwie.
— Za tą górką — powiedział wreszcie Kos spojrzawszy na mapę.
Wyjechali na płaskie siodło i w dole, nie dalej niż pół kilometra, zobaczyli nad rzeką miasteczko łużyckie. Ciemną czerwienią świeciły jego strome dachy, połyskiwały kopuły kościołów, wieża zegarowa ratusza złotawą iglicą kłuła niebo. Nad samą rzeką widać było porośnięte zielenią ruiny starego zamku, a obok nich szerokie bastiony dziewiętnastowiecznego fortu.
Wszystko to barwiło majowe słonko, sady prześwitywały między domami przedmieścia i obrazek nadawałby się do fotografii z napisem: „Pamiątka znad Nysy”, gdyby nie ludzie, którzy wypełzali z wylotowych ulic niczym mrówki z płonącego domu. Ci, którzy mogli iść, uciekli widocznie wcześniej, a teraz wlekli się starzy, kuśtykały kaleki, wnuk pchał na wózku sparaliżowaną babkę. Kierowali tym ruchem radzieccy piechurzy, pomagali co słabszym ładować się na ciężarówki i odwozili ku zachodowi.
Czołgiści spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc.
— Ki diabeł? — zamruczał Wichura.
— Pogłupieli czy co? — burknął Gustlik.
Kiedy podjechali bliżej, Kos zauważył Pawłowa w grupie kierującej tą dziwną ewakuacją.
— Zaraz się dowiemy — powiedział. — Zatrzymaj — dał rozkaz mechanikowi i stojąc obok wieży zawołał z daleka: — Towariszcz kapitan!
Iwan odwrócił się i osłaniając od słońca oczy patrzył zdziwiony na czołg.
Janek zeskoczył i podbiegł na spotkanie z wyciągniętymi rękami.
— My k wam w gosti. Nie poznajecie?
— Nie wo wremia — z zakłopotaniem odpowiedział saper. — Gorod ewakuirujem.
— Dlaczego?
— Składy materiałów wybuchowych w forcie zostały zaminowane — pokazał na miasto. — Wszystko wyleci w powietrze.
— Kiedy? Dlaczego?
— Chodź ze mną, to się dowiesz — ruszył pierwszy. — Nasza kontrrazwiedka złapała właśnie tego, co minował.
— Rządź tu, Gustlik — zawołał Kos w stronę czołgu. — Zaraz wrócę.
— Tak jest.
Jeden z regulujących piechurów dostrzegł „Rudego”, podbiegł na krawędź rowu i wymachując czerwoną chorągiewką, krzyczał do Jelenia:
— Nazad. Kak dołbaniot, to się gąsienicami nakryjesz.
— Nie drzyj się, synku, bo ochrypniesz — ryknął mu w odpowiedzi Ślązak.
Pawłow i Kos zeszli z szosy koło niewielkiego betonowego mostku na skarpę pokrytą okopami i rowami łącznikowymi. Kilka kroków dalej zeskoczyli na dno transzei, szli gęsiego, pospiesznie omijając ostre zakręty, i wreszcie za trzecim Janek zderzył się prawie z wartownikiem.
— Stoj! — rozkazał żołnierz.
— Ja komiendant goroda — przecisnął się Pawłow do przodu.
— Prochaditie.
Jeszcze jeden zakręt, a potem okop się rozszerzył i zobaczyli radzieckiego pułkownika, który pokrzykiwał w słuchawkę:
— Powtariaju, ani jednego żołnierza nie puszczaj poza wyznaczoną granicę. Wojna kończyłaś’ i nie masz prawa pchać ludzi na pewną śmierć dla uratowania paru kalek. Kraw spadnie na tego drania, co zaminował.
Rzucił słuchawkę i przywitał Pawłowa.
— Zdrastwuj komiendant. Kak dieła?
— Ewakuacja się kończy. Teraz jeszcze pójdę do fortu i poszukam.
— Kto z tobą?
— Podporucznik Kos — przedstawił się Janek.
— Drug z polskiej armii. My razem w Berlinie wojowali.
— Ty sam szukać pójdziesz?
— Ja przecież saper.
— Nie pchaj głowy pod topór. Saper czy nie saper — nie twoja sprawa.
Co z tego, że jeszcze dwóch, trzech Niemców wyprowadzisz, jeśli oni skazali na śmierć swój sobstwiennyj gorod.
— Ja właśnie nie po trzech chcę iść, ale po miasto. Gdyby się udało znaleźć detonator...
— Za mało czasu. Drań twierdzi, że o szóstej będzie po wszystkim.
Sądzę, że nikt lepiej od niego nie zna tej sprawy — wskazał na jeńca.
W kącie okopu stał major z czarnymi saperskimi wyłogami, z zawziętą twarzą fanatyka. Prawą ręką w skórzanej rękawiczce podtrzymywał lewą dłoń omotaną bandażem.
— Niczego więcej nie powie — dodał pułkownik — poza tym, czym nas już parę razy uraczył: „Po śmierci Führera niech ginie cały świat”.
— Wiedziałem... — rzekł w zadumie Pawłow. — Wiedziałem, że stary fort jest wypełniony setkami ton materiałów wybuchowych, ale skąd wziąć transport i ładowaczy, żeby wywozić. Życie trzeba było ludziom organizować...
— Ty życie, a on śmierć. Zabił wartownika, wkradł się do podziemi i gdzieś tam założył detonator albo może tylko uruchomił mechanizm zegarowy, założony, kiedy tu jeszcze hitlerowcy rządzili... Kiedyśmy go brali, postrzelił starszynę gwardii i stary żołnierz do domu bez nogi wróci, choć całą wojnę przemaszerował szczęśliwie...
— Pójdę — postanowił Iwan.
— Pojedziemy — wtrącił Janek. — Raz, że szybciej, dwa, że pod pancerzem bezpieczniej, i trzy, że szukać pomogę.
— Pozwólcie działać — poprosił kapitan.
Kos również stanął na baczność.
Pułkownik spojrzał na zegarek, który wskazywał czwartą czterdzieści trzy, i chwilę pomyślawszy, odrzekł:
— Nie mam prawa zakazać.
Niemiecki saper rozumiał widocznie toczoną w jego obecności rozmowę, a może domyślił się jej treści, gdyż nagle zaśmiał się kpiąco.
— Blitztod das ist ein guter Tod — rzekł drewnianym, przyciszonym głosem.
— Masz rację, że śmierć błyskawiczna to dobra śmierć — mruknął Kos i podchodząc do niego uniósł rękę.
Zdawało się, że chce uderzyć, ale czołgista tylko zerwał z głowy Niemca furażerkę.
— Nie kracz — powiedział krótko.
Wichura rozglądał się z wysokości czołgu i mówił do Gustlika:
— Nie w porę myśmy tu przyjechali. Póki co, trzeba by w drugą stronę obrócić dyszel — wskazał na działo.
— Siedź, póki co.
Saakaszwili zdążył już wywiad przeprowadzić z tym, co na nich krzyczał, i wróciwszy oświadczył:
— Podminowane wszystko i miasto wyleci w powietrze. Pora wiać. Gdzie Janek polazł?
Jeleń nie odpowiadał, głaskał po łbie Szarika i rozglądał się wokół.
— Wysłałeś? — zagadnął nagle Grigorij Wichurę.
— Co?
— List. Do Hani i Ani, żeby przyjechały — przypominał natarczywie.
— Wysłałem i dostałem z powrotem — flegmatycznie odpowiedział Franek, wyciągnął z kieszeni kopertę i przeczytał Gruzinowi dopisek poczty:
— Adresatki nieznane.
— Jak to nieznane? — zdziwił się Grześ.
— Tobie znane, a poczcie nie — mruknął Gustlik. — Może gdzie wyjechały, może je kto ukradł — tłumaczył, lecz dostrzegłszy nadchodzącego z Pawłowem Janka przerwał i uprzedził załogę: — Pozór, nasz komandir wraco.
Wychyleni z włazów salutowali z uśmiechem kapitanowi.
— Z wozu — niespodziewanie rozkazał Kos.
Posłuchał go tylko Szarik i tańczył dookoła, bardzo ucieszony szybkim powrotem swego pana.
— Spokój — rozkazał Janek i zdziwiony dodał: — Nie słyszeliście?