Powiedziałem: z wozu. Sam poprowadzę.
— Nie wolno przekazywać maszyny. Mów dokąd — odrzekł Saakaszwili, sadowiąc się wygodniej przy dźwigniach. — Jak ci za ciasno, to możesz wyrzucić strzelca kaemu albo celowniczego.
— Grześ! — ostrzegawczo mruknął Jeleń.
— Co?
— Mom cię gdzieś — dociął Ślązak włażąc do wnętrza wieży.
— Chodzi o to — mówił Kos podniesionym tonem — żeby znaleźć detonator i unieszkodliwić. Cała załoga niepotrzebna, nie ma sensu powiększać ryzyka.
— Czterech prędzej znajdzie jak dwóch — upierał się Jeleń.
— Jak to czterech? Pięciu — rozzłościł się Wichura. — W Berlinie zostałem i do dziś, jak wspomnę, to męczy mnie czkawka.
— Tam ci przejdzie — zakpił Jeleń.
Kos wskoczył na wieżę, wdziewał hełmofon.
— Silnik w ruch — rozkazał i prawie jednocześnie zaczęły dudnić cylindry. — Szarik!
Pies wskoczył mechanikowi na kolana i wpełznął do swego kąta, gdzie leżała wygodna poduszka, haftowana w motyle i kwiaty.
— Wolne miejsce Tomasza — wyjaśnił Janek, pomagając wejść Pawłowowi.
— Normalnie, załoga — dorzucił Gustlik.
Czołg ruszył po lekkiej pochyłości szosy, rozpędzał się szybko. Po chwili gnali pełną mocą, skośnie przecięli podmiejski ugór, stratowali sad i nie zmniejszając pędu wjechali na ulicę. Ostrzej grzmiał tu czołgowy silnik, jazgotały gąsienice po kamiennej kostce. Dudniło echo odbite od pustych ulic, od porzuconych domów z rozdziawionymi oknami i drzwiami. Wszystko nosiło ślady pospiesznej, panicznej ucieczki: leżały porzucone walizki, które okazały się zbyt ciężkie; stał wyładowany betami ogrodniczy wózek, wparty w rynsztok ułamaną osią; bielała na środku jezdni duża lalka. „Rudy” lekko zmienił kierunek — Saakaszwili brał zabawkę pod pudło, by nie rozdeptać gąsienicami.
— Wolniej... w’ prawo — podawał komendy Janek.
Wywinęli się spomiędzy murów, aleją wysadzoną lipami pomknęli przez skwer w stronę fortecznej fosy.
— Wolniej... Jeszcze wolniej...
Pod ciężarem „Rudego” zatrzeszczały i wygięły się dyle drewnianej nawierzchni mostu. Delikatnie, jak stopy skradającego się zwiadowcy, stąpały stalowe traki gąsienic. „Rudy” przypominał sprężonego do skoku zwierza...
Wszystkie włazy mieli zamknięte. Wszystkie twarze były przylepione do peryskopów z wyjątkiem Wichury, wkulonego w kąt pancerza i osłaniającego ramionami psa na wypadek gwałtownego wstrząsu.
Skończył się most, innym tonem zabrzmiał silnik pod sklepieniem fortecznej bramy, odrobinę nawet przyspieszył, ale zaraz potem Saakaszwili wycisnął sprzęgło, zahamował gwałtownie.
— Kabel — zameldował. — Rwać?
— Nie — odrzekł spiesznie Pawłow. — Trzeba sprawdzić — sięgnął ręką do zamka włazu.
— Stop — powstrzymał go Kos. — Z czołgu sprawdzisz, Iwan — po raz pierwszy powiedział do kapitana po imieniu, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. — Zamknij za mną — rozkazał Gustlikowi.
— Janiczku...
— Nie gadaj.
Kos już był na pancerzu, docisnął właz i ostrożnie, jakby się bał najlżejszego wstrząsu, zeszedł po gąsienicy na ziemię.
Wewnątrz bramy, na poobtłukiwanym tynku czerniał napis ozdobiony rysunkiem czaszki: „Lieber Tod als Niederlage”.
Czarny wodoszczelny kabel leżał skośnie na kamieniach jezdni. Jeden jego koniec niknął w studzience kanalizacyjnej, drugi prowadził do niskich, uchylonych drzwiczek, również oznaczonych trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.
Na tle łagodnego, spokojnego pomruku czołgu, którego silnik pracował na wolnych obrotach, każdy krok Janka odbijał się wyraźnym echem. Rozsypane na jezdni kawałki koksu chrzęściły ostro pod podeszwami.
Z bramy widać było okrągłe podwórze fortu. Nad koroną nasypu coś jakby się poruszyło. Janek znieruchomiał z ręką na kolbie pistoletu, ale to chyba był wiatr albo przywidzenie. Dźwignął więc spod ściany dwie chodnikowa płyty, ułożył je na wprost prawej gąsienicy po obu stronach kabla i wyszedłszy przed czołg dał znak Grigorijowi, by ruszał.
Drgnął „Rudy”, położył trak na płycie, wspiął się leciutko i powoli sunął prawą gąsienicą nad kablem. Janek się cofał i w chwili gdy ostatni trak przeszedł nad drutem, dał znak do lekkiego skrętu i zatrzymania.
Kiedy wrócił do wnętrza, właz desantowy był już otwarty. Kapitan leżał na podłodze i dłońmi w gumowych rękawiczkach ostrożnie zdejmował scyzorykiem izolację pogwizdując cicho piosenkę o Dnieprze.
Po chwili na obu drutach lśnił goły metal. Pawłow ostrożnie zamocował do tych miejsc zaciski amperomierza. Szczęk przełącznika wydał się ostry jak wystrzał. Wskazówka drgnęła, ale tylko od lekkiego wstrząsu. Drugie szczęknięcie, trzecie... Wskazówka stała nieruchomo...
Pawłow odkręcił zaciski gwiżdżąc dalej, a pochylony nad nim Gustlik, ocierając pot z czoła, podawał nożyce do cięcia drutu. Przerwany kabel zwinął się jak ranna żmija.
— Naprzód! — padła komenda.
Czołg wyjechał z bramy na okrągły niewielki dziedziniec. Wieża niespiesznie wykonała pełny obrót. Peryskopy uważnie przepatrywały fort.
— Z wozu — rozkazał Janek. — Gustlik przy dziale.
— Zostało dwadzieścia siedem minut — powiedział Pawłow. — Jeśli los nam nie pomoże...
— Los albo pies — wtrącił Janek i dobywszy z kieszeni furażerkę niemieckiego majora, dał Szarikowi do wąchania.
Saakaszwili z Wichurą podeszli tymczasem do metalowych, olejno malowanych wrót, których kilka par zieleniało w fortecznym murze.
Skrzypnęły zawiasy ciężkich wierzei. W środku zobaczyli setki czy tysiące ustawionych pod sufit skrzynek z trotylem.
Saakaszwili przecisnął się wąskim przejściem do środka, poświecił latarką. Za pierwszą kazamatą był drugi i trzeci magazyn, równie starannie nadziany pod strop. Strach go zdjął, zawrócił i spiesznie dysząc, rzekł do Wichury:
— Tam jeszcze sto razy tyle, co tu... Jakby...
— Co się wzruszasz? —i przerwał mu Wichura. — Na nas z tobą po ćwierć kilo i to za dużo. Czy tu tysiąc czy sto tysięcy ton, to wszystko jedno, wsio rawno.
— Szukaj Szarik — zachęcał Kos wilczura.
Pies obiegł magazyn wąchając skrzynki i wrócił zawiedziony.
— Nie było tu tego drania? Nie było?
Szczeknięcie miało oznaczać, że nie — nie chwycił zapachu, który bił z niemieckiej czapki.
— Myślisz, że sam major detonator zakładał? — spytał Wichura.
— Rękę sobie przy jakiejś robocie pokaleczył. Myślę, że przy tej.
— A jak nie? Mógł mieć pomocników. Oni prześcieradła wywieszali, ale i tacy byli, co własnej czaszki wściekłością przez Hitlera nabitej nie żałowali.
— Nie zawracaj głowy. Trzeba było zostać.
— Tu jest sto takich magazynów jak ten — wtrącił Grigorij. — Musiałbyś sprawdzać co piętnaście sekund jeden, żeby znaleźć, a potem dwie minuty na rozminowanie.
— Janek! — zawołał Pawłow, który aż do tej pory nie ruszył się od czołgu, lecz uważnie oglądał podwórze fortu.
— Jestem — podbiegł razem z Szarikiem.
— Niemcy lubią porządek i zapasy...
— Tak. Ordnung und Vorräte — potwierdził Kos.
— Myślisz, że wiosną szykowali opał na zimę?
Saakaszwili rozdeptał spory kęs i koks ostro trzasnął pod podeszwą.
— Nie. Tym bardziej pod koniec wojny. Rozumiem — powiedział Janek.
Zrobił parę kroków patrząc pod nogi: wszędzie kęsy koksu wielkości włoskich orzechów, lecz przed niskimi metalowymi drzwiczkami więcej niż gdzie indziej.
— Zamknięte.
— Czekaj — Wichura podszedł i ramieniem odsunął dowódcę.