Выбрать главу

Nie było czasu na słowa, więc nie pytając o nic dobył zza cholewy cienką piłkę do metalu i sprawnie ciął skobel.

— Dobrą stal na czołgi wzięli — mruknął otwierając po chwili drzwiczki. — Taki ajs jaki szajs.

— Czekaj — Pawłow zatrzymał Janka. — Teraz saper na czoło.

Świecąc latarkami poszli gęsiego w dół. Na schodach zgrzytnęły drobne kawałki koksu. Zaraz za pierwszym półpiętrem leżał na stopniu pistolet przykurzony i pokryty pajęczyną, ale przecież od razu widać, że piękna belgijska efenka z grubą rękojeścią, mieszczącą magazynek na szesnaście pocisków.

— Zamawiam, zaklepuję — powiedział Wichura i pochylony wysunął się do przodu.

Grześ, który szedł ostatni, był jednak szybszy: zdążył dopaść Franka, chwycić za nadgarstek i wykręcić mu rękę do tyłu.

— Ty czego? Puść.

— Wiri!

— Co wiri?

— Po polsku osioł — stwierdził Saakaszwili. — Palców masz za dużo?

— Za węgieł! — rozkazał Pawłow.

Gdy czołgiści się cofnęli, saper przykląkł i lekko pogwizdując założył pętlę cienkiego sznurka na lufę. Potem zza załomu muru ściągnął sznur i na schodkach zagrzmiała krótka detonacja.

Kapitan podniósł odrzucony wybuchem pistolet, obejrzał i podał Wichurze. Kapral odruchowo cofnął rękę.

— Bierz. Wygląda, że nie uszkodzony.

Jeszcze jedno piętro zeszli schodami w dół, a tam wąski podziemny korytarz rozgałęział się w kilku kierunkach. Glinianą podłogę ktoś czysto zamiótł i koksu nie było ani śladu.

— Którędy? — spytał Pawłow.

Janek raz jeszcze dał psu czapkę powąchać i rozkazał:

— Szukaj.

Szarik znowu wciągnął w nozdrza niemiły mu zapach niemieckiego sukna. Systematycznie węsząc, obszedł wszystkie korytarze i wrócił. Potrząsnął łbem, lekko zamachał ogonem — nie ma.

— Musi być, piesku — przekonywał go Janek, przysiadając na piętach.

— Szukaj.

Jeszcze raz wilczur zaczął badanie. Był skupiony i dokładny, wchodził po parę kroków w korytarze, zawracał.

Pawłow spojrzał na zegarek.

— Ile? — spytał Kos.

— Osiemnaście.

Jednym z korytarzy, na półtorametrowej wysokości ponad ziemią, biegła wzdłuż muru drewniana poręcz z wgłębieniami — być może opierano o nią karabiny. Szarik zatrzymał się, wziął górny wiatr, skoczył łapami na ścianę i węsząc zaskomlał. Pobiegł w głąb, wspiął się raz jeszcze i tryumfalnie szczeknął.

— Znalazł — stwierdził Kos i rozkazał wilczurowi: — Prowadź.

Pobiegli za psem, dogonił ich Pawłow. Łomotał tupot pod niskim sklepieniem, ślizgało się światło latarek po ścianach. Nagle wilczur skoczył, forsując jakąś przeszkodę.

— Stop — rozkazał Pawłow. — Każ mu, niech stanie.

— Szarik! — zawołał Kos. — Ani się rusz.

O metr przed nimi leciutko drgała pajęczyna cienkich drutów trącona podczas skoku.

— Sam nie dam rady — stwierdził kapitan. — Żadna z tych czterech strun nie może zmienić naciągu.

— Jasne — odrzekł za wszystkich Wichura.

Wszyscy trzej ostrożnie przysunęli się do pajęczyny i każdy po swojemu ujął drut w palce: Wichura ulokował przedramię na kolanie, Gruzin oparł pięść na bucie, Kos położył się i chwycił dwie metalowe nici tuż nad ziemią.

Szarik chciał przyjść mu z pomocą, powoli unosił łapę i przesuwał, by się przybliżyć.

— Stój, ani się waż!

— Gotowe? — spytał Pawłow i spojrzawszy po skupionych twarzach oświadczył. — Tnę.

Teraz przez długą minutę nikt nie mówił ni słowa. Jedyne dźwięki to szybkie oddechy i spokojne pogwizdywanie kapitana.

Przeciąwszy metalową pajęczynę Pawłow przeszedł na drugą stronę i klęcząc, błyskawicznie pracował palcami. Najpierw odgarniał grudki gliny, obnażał końcówkę zapalnika, potem chwytał ją w palce i, odsunąwszy na bok dłoń trzymającego, wykręcał detonator z miny. Pierwszego uwolnił Kosa, któremu było najbardziej niewygodnie. Potem, spojrzawszy na krople potu spływające po czole Wichury, zluzował go jako drugiego.

Najdłużej trzymał drut Gruzin i kiedy już mógł puścić, z przeciętych poduszeczek dwu palców kapała krew.

Kapitan świecąc latarką uważnie oglądał dalszy odcinek korytarza.

— Czego ściskałeś tak mocno? — Janek rozdarł pakiet opatrunkowy i podał Gruzinowi gazę.

— Pomyślałem — odpowiedział Grześ — że jeśli utrzymam, to jeszcze w tym roku dziewczyna mi pisana.

— Naprzód — rozkazał Pawłow.

Po kilkunastu krokach weszli do dużej podłużnej kazamaty zasypanej pod jedną ścianą koksem do wysokości człowieka. Zatrzymali się zaskoczeni rozmiarami podziemia.

— Ile? — raz jeszcze spytał Kos.

— Trzynaście.

— Dnia mało, żeby przerzucić — podrapał się w głowę Wichura.

— Skąd wiadomo, że właśnie tu.

Szarik, który węsząc wędrował wzdłuż sterty opału, dotarł prawie w sam róg, warknął głośno i skoczywszy przednimi łapami na koks, zaczął energicznie kopać, zrzucając szeleszczącą, suchą lawinę.

— Sukin ty syn! — krzyknął Iwan.

— Stój, Szarik, do nogi! — zawołał Janek, biegnąc w jego kierunku.

Pies nie usłuchał. Parę razy jeszcze energicznie skrobnął łapami i warcząc chwytał coś pyskiem, by wreszcie skoczyć na piersi swego pana z rękawiczką w zębach. Janek odebrał mu ją, oświetlił latarką.

— Lewa i czarna. Tu ją ten hitlerowiec zgubił.

— Uwaga — Pawłow pokazał na ciemny drut, sterczący z koksu. — Zaczepienie o wąs powoduje wybuch. Wszystko zależy od tego, czy na czas potrafimy dotrzeć do miny.

— Grigorij do czołgu! — rozkazał Kos.

— Dlaczego, ja mogę — Gruzin wyciągnął lewą rękę, chowając prawą za siebie.

— Do czołgu — ostro powtórzył dowódca. — Biegiem! Przyślij Gustlika z łopatą.

Nim umilkły oddalające się kroki Grigorija, wszyscy trzej, pochyleni nad usypiskiem, rozpoczęli pracę. Biorąc przykład z Pawłowa, lekkimi uderzeniami palców strącali w dół grudki koksu. Trzeba to było czynić delikatnie, pojedynczo, a nie garścią, i równomiernie po całej powierzchni.

Wichura wybrał zbyt głęboko w jednym miejscu i zaraz sypnęła się miniaturowa lawina.

Wszyscy zastygli na sekundę. Iwan spojrzał wymownie i wrócił do roboty.

— Ile? — spytał kapral.

— Nieistotne — odpowiedział kapitan. — Uciec już i tak nie można.

Koks zsypywał się w dół trzema strumykami, a na dole pod ścianą stanął do pracy Szarik i z ogromnym zapałem odrzucał urobek łapami za siebie.

Przybiegł Gustlik z łopatą. Bez słowa zorientował się w sytuacji.

— Cof się, Szariczku. Posztygaruj trocha, a ja będę fedrował.

Rytmicznie pobrzękiwała łopata. Pod trzema parami dłoni topniał koks, coraz wyżej sterczały groźne wąsy zapalników i wreszcie pojawił się potężny korpus lotniczej bomby.

Teraz odsypywanie poszło szybciej. Pawłow wydobył z kieszeni lekarski stetoskop, wetknął końcówki do uszu.

— Stop.

Przycisnął słuchawkę do pękatego łba bomby — cisza. Przesunął w bok i usłyszał groźny, wyraźny stukot zegarowego mechanizmu. Pokrywa, pod którą go schowano, umieszczona była piekielnie niewygodnie, od strony ściany.

— Przytrzymajcie, żebym się nie obsunął.

— Ja.

Gustlik stanął na szeroko rozkraczonych nogach, ujął Pawłowa za biodra i zastygł zgięty w pałąk.

Kapitan, pogwizdując, dopasowywał specjalny klucz do dwu okrągłych wgłębień. Pociągnął łagodnie. Metal stawił opór. Trudno było próbować szarpnięciem, bo tu właśnie najgęściej sterczały groźne wąsy drutów.