Выбрать главу

Stopniowo, aż do bólu, zwiększał napięcie mięśni. Zgrzytnął wreszcie gwint.

Pokrywa zrobiła pierwszy obrót, drugi i zsunęła się w dół po usypisku.

Janek podał latarkę. Iwan zajrzał do wnętrza, potem włożył tam rękę i długą chwilę manipulował palcami. Wreszcie tykanie ustało. W ciszy szeleściły tylko oddechy, sapanie Szarika i czyste, spokojne pogwizdywanie melodii. Kapitan w dwu palcach wyjął nieduży mechanizm, obejrzał i rzucił na koks.

Raz jeszcze włożył rękę i paroma szybkimi ruchami wykręcił zapalnik, włożył go do kieszeni na piersi. To był już koniec — niedbałym ruchem trącił wąsy, które przestały grozić śmiercią. Pociemniała od kurzu twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Potem, stojąc pod ścianą, Iwan wydobył z kieszeni chustkę i otarł z potu czoło Gustlika.

— Chodźmy na powietrze — powiedział zmęczonym głosem.

— Ile? — spytał Wichura.

— Cztery przed czasem — odrzekł Pawłow.

Saakaszwili wymontował karabin maszynowy dolnego strzelca i siedząc na wieży trzymał go na kolanach. Uważnie się rozglądał i ze złością posysał skaleczone palce prawej ręki. Rozpromieniła mu się twarz dopiero wówczas, gdy zobaczył wychodzących z fortecznych kazamat.

Mundury mieli zakurzone, twarze pokryte węglowym pyłem. Mrużąc oczy przekraczali granicę między cieniem a słońcem i mocno wciągali powietrze w płuca.

— Fajerant — oświadczył Gustlik. — Grześ, jakby my słowa nie dali, toby my się teraz napili, nie?

— Jakby jeszcze było co — mruknął niezadowolony Wichura. — Moje zapasy Amerykańcy wytrąbili, a tutaj jakoś sucho.

— Za godzinę nakarmię was i napoję. Spokojna głowa, wsio budiet normalno — zapewnił Pawłow.

Kos podniósł rękę udając, że chce trzepnąć Jelenia, tamten udał, że się przestraszył, wskoczył na metalowe schody przykręcone do muru, za nim Szarik i obaj wybiegli na zieloną koronę bastionu, porośniętą młodą trawą. Za nimi ze śmiechem ruszyli Wichura i Kos, a w końcu również kapitan.

— Chłopaki, a ja? — wołał Saakaszwili.

— Zostaw żelazko i chodź — przyzwolił Janek.

— Pewno. Kto ukradnie, jak tu żywej duszy — wzruszył ramionami Wichura.

Wilczur tarzał się w trawie, wytrzepując kurz z sierści. Do załogi podbiegł Saakaszwili, objął Gustlika i Franka.

— Dobrze żyć — powiedział. — Wróżyłem i wyszła mi w tym roku dziewczyna.

— Albo i dwie — zamruczał Gustlik otaczając ramieniem Gruzina.

Pawłow i Kos stali z boku. Przed nimi, nieco w dole, leżało w przedwieczornym słońcu ocalone miasteczko.

— Charoszyj gorod — w zamyśleniu powiedział Iwan. — Jak o wojnie zapomną, będzie tu ludziom dobrze.

Po drugiej stronie fortecznej fosy, pustą ścieżką skweru wędrował czarny kot.

— Popatrz no, Szarik — pokazał Janek.

Pies wstał, ale zamiast na kota patrzył w przeciwną stronę, za plecy załogi, i coraz bardziej obnażał kły.

W tym momencie padł strzał. Czterej czołgiści błyskawicznie się obrócili, podnieśli broń, lecz nie nacisnęli spustów. W odległości pięćdziesięciu metrów stał może piętnastoletni chłopak z opaską folksszturmisty na rękawie i rzuciwszy na ziemię karabin, trzymał ręce w górze.

Pawłow, który po strzale jakby się odrobinę bardziej wyprostował, zrobił ćwierć kroku do przodu i wolno, a potem coraz szybciej począł obracać całe ciało na pięcie, padając jednocześnie na wznak.

— Ukatrupię — wycedził przez zęby Wichura.

— Gad — cisnął Saakaszwili.

— Poczekajcie — wstrzymał ich Gustlik. — Ja.

Kos przyklęknął nad kapitanem.

— Iwan...

Ranny spróbował uśmiechu. Dźwignął rękę i wyjął z kieszeni na piersiach zapalnik.

— Wyrzuć, Janek, żeby kogo nie pokaleczył.

Sięgnął raz jeszcze, podał suwak logarytmiczny, ale nie miał już sił, by mówić. Skurcz bólu przebiegł po twarzy sapera, zesztywniały mięśnie szczęk. Janek podniósł z trawy hełmofon, położył zabitemu na oczy i wstał.

Jeleń za kołnierz trzymał zielonego ze strachu strzelca.

— Ostatnia kula wystrzelił. Więcej nie miał.

Chłopak, nie rozumiejąc, co mówią, patrzył w największym przerażeniu na zabitego, na lufy automatów, i nagle pojąwszy, że nic go nie ocali, histerycznie wrzasnął:

— Heil Hitler!

Gustlik uderzył na odlew otwartą dłonią.

— Cichej! Jakby wom się jeszcze jeden Hitler zdarzył, to już potem nie byłoby komu po niemiecku godać.

Janek stał sparaliżowany żalem. Płonącymi, suchymi oczyma wpatrywał się w folksszturmistę. Poczuł nagle dreszcz idący przez mięśnie i ruchem lufy dał znak Gustlikowi, żeby odszedł na bok.

Jeleń, wbrew temu gestowi, wysunął się odrobinę do przodu i powiedział:

— Jeniec. I jeszcze głupi.

Gestem rozkazał Wichurze i Saakaszwilemu, by zabrali chłopaka. Kiedy tamci zniknęli na schodach, schylił się i podniósł zabitego Iwana. Kos nagle jakby oszalał.

— Dość tego, dość! — krzyczał szeptem i przysiadając bił pięścią w kolano, a potem nagle z rozmachem cisnął pistolet maszynowy o ziemię.

— Dźwignij — groźnym głosem rozkazał Jeleń.

Parę sekund mierzyli się wściekłymi oczyma. Wreszcie Kos ustąpił, wziął broń do ręki.

— Dopokąd nie uradzą, że wszyscy na świecie o ziemię to żelazo ciepną, nie masz prawa rzucać.

Gustlik z poległym na rękach ruszył w kierunku żelaznych schodów. Po paru krokach zobaczył stojący w dole czołg, a obok niego Grigorija, Wichurę i jeńca. Wówczas na chwilę przystanął, obrócił głowę i spojrzawszy na nieruchomą twarz Iwana, na której śmierć już położyła błękitnawy cień, łagodnie powiedział do Janka:

— Peem nie winien. I tyś go na ziemia nie ciepał. Nikt nie widział. Ani ja, ani on.

67. Pary

Upał był taki, że nawet liście na wierzbach siwiały i więdły, ale od wody szła ochłoda. Szawełłowie na zbitej z desek łodzi, ostro pachnącej smołą, wracali przez Nysę na niemiecki brzeg. Konstanty siedział na dziobie, przez okulary oglądał na dłoni dojrzałe żytnie kłosy i liczył w myśli, że oto trzy miesiące minęły od czasu, jak wojna się skończyła, a służbie jeszcze końca nie widać.

Józek wiosłował niespiesznie, twarz ku słońcu podstawiając, jakby na piegach chciał się wzbogacić. Młodzi zawsze mają czas. Dopiero bliżej brzegu przeszedł na pych i parę razy zgiął grzbiet jak trzeba.

Dobili gdzie zawsze — koło pnia zwalonego wiosenną powodzią albo może i polskim granatem kwietniowym. Stary zapiął łańcuch na kłódkę, a Józek wsunął wiosło między wikliny, pod zeschnięte liście zeszłoroczne.

Stromą ścieżką wyszli na górkę. Stąd widać już było park czołgowej kompanii na wygonie, a po prawej wieś niewielką i murowaną, okrytą zielenią drzew.

— Odwiedzić zajdziemy? — spytał Józek.

— Obowiązkowo — odrzekł Konstanty, kierując kroki w stronę wioski.

W sadzie, koło pierwszej z brzegu chałupy stał starszy sierżant Saakaszwili i jadł ze smakiem zerwaną z gałęzi dojrzałą papierówkę. Obok siedział przy ogrodowym stole podporucznik Kos, pilnie rachował i zapisywał w nadpalonym granatowym zeszycie.

— Można? — spytał Konstanty opierając dłonie na płocie.

— A jakże — zaprosił i krzyknął w stronę domu: — Gości mamy!

— Jacy tam goście, tak tylko my zaszli.