— Obiecuję — powiedziała i mocno przytuliła ciemną czuprynę do piersi starszego sierżanta Grigorija Saakaszwili, pomocnika dowódcy kompanii do spraw technicznych i jej pomocnika w sercowych troskach. — Razem z Anią i z jej Józkiem przyjedziemy. Jesienią, kiedy już mniej pracy i Konstanty sam dopilnuje...
— Można jesienią — zgodził się Grigorij. — W listopadzie dojrzewają mandarynki, młode wino nabiera mocy, a barany są tłuste i soczyste.
Hania poszła pierwsza do domu. Saakaszwili cichutko odśpiewał pieśń o mieczu, wspominając swą najtrudniejszą godzinę wojny, a potem wstał i ruszył wzdłuż maliniaka. Spostrzegł ze zdumieniem pod papierówką znajomą buzię.
— Czemu nie śpisz? — zapytał.
Dziewczyna wstała i cicho rzekła:
— Mylisz mnie z Hanią — pokazała naramiennik bez belki.
— Przepraszam — skinął głową z uśmiechem.
— Nie szkodzi, panie sierżancie — odpowiedział Józek Szawełło z zielonego cienia. — W taką noc spać trudno i my z panną Anią o życiu rozmawiamy.
Podczas tych trzech dni po raz setny chyba przejrzeli wozy i mapy, skontrolowali zapasy paliwa i smarów. Na czwarty dzień przyszedł rozkaz, a na piąty przed świtem ruszyli przez Nysę, przez pontonowy most.
Na wzgórzu stał słup wysoki, biało-czerwony, z orłem i napisem POLSKA. Mijając go, wojsko salutowało niczym sztandarowi.
— Nasz był z gruzińską górą — przypomniał Jeleń — bo Grześ go malował.
Kosowi wydało się to bardzo dawno — wtenczas jeszcze na starym czołgu jeździli, nie znali ani Łażewskiego i Staśki, ani chorążego Zubryka i kapitana Pawłowa. Wtenczas dopiero co poznali Szawełłów, którzy teraz stali obok, trzymając się uchwytów wieży. Ubrani byli w odświętne mundury, tyle że nie mieli już broni.
— Tutaj? — spytał Janek, poznając kępę leszczynową i kasztan na miedzy, niczym zielona kopuła kaplicy sterczący nad łanem.
— Tu — potwierdził Konstanty.
Lekko dociskając laryngofony, Kos rozkazał:
— Kompania, stój. Przerwa w marszu.
Wozy skręciły na pobocze. Stanął „Rudy”, a za nim pozostałych dziewięć maszyn. Z pancerza zeskoczyła załoga. Odczepili przywiązany z tyłu pług dwuskibowy i wspólnymi siłami przewlekli go przez rów na skraj falującego na wietrze pola.
— Mosz to, Konstanty, od nas na prezent — rzekł Gustlik. — Coby głęboko orał.
— Od serca wam dziękujemy — powiedział stary i obaj Szawełłowie pokłonili się nisko.
Konstanty podniósł grudkę ziemi, roztarł na dłoni.
— Las tu nie taki duży i studnie bez żurawi, ale ziemia dobra.
— Piastowska — mądrzył się Tomasz.
Pożegnawszy się, sekundę jeszcze stali naprzeciw siebie, a potem podporucznik Kos, zwróciwszy głowę w stronę szosy, krzyknął:
— Kompania... do maszyn.
Czołgiści zerwali się, wybiegli z rowu, siedli do wozów. W chwili gdy Janek dał znak chorągiewką „silniki w ruch”, Konstanty zawołał:
— Jeżeli po kartoflanych wykopkach, to przy jedziemy. Dajcie znać.
— Będziemy dzwonić! — odkrzyknął Jeleń.
Zagrały silniki i ruszyła pancerna kompania.
Szawełło długą chwilę patrzył w jej ślad, a potem, nie mówiąc ni słowna, rozpiął haftki munduru pod szyją, pas główny przewiesił skośnie przez ramię.
Westchnął i przeżegnawszy siebie i łan, zaczął kosić.
Józek odczekał, póki stryj się w pszenicę nie wetnie, i równym zamachem zaczął drugi pokos.
Pochylali się i prostowali w tym samym rytmie. Połyskiwały kosy w słońcu, pobrzękiwała cienka stal niczym dalekie, rozkołysane dzwony na kościelnej wieży.
Rozhulane dzwony na kościelnej wieży wyglądały na przemian z cienia murów na słońce i błyskały rytmicznie jak kosy przy żniwach. Przez powietrze, poznaczone nitkami babiego lata, słał się miękki, wesoły bas.
Odpowiadały echem beskidzkie góry, ciemnozielone od świerków.
Odpowiadał bęben, basetla i skrzypki beskidzkiej kapeli, która we wstęgach, w piórach, w poświstywaniu i melodią zawadiacką owinięta leciała ponad szosą.
Woźnica trzykrotnie strzelił z bata nad karkami galopujących koni, orkiestra przycichła, zabeczała kobza podkładając melodię, a drużbowie i druhny z następnych furmanek zaśpiewali:
Na trzecim miejscu w szyku terkotała wysokimi kołami bryka pożyczona od pana nadleśniczego. Po obu bokach asysta honorowa galopowała wierzchem, a wśród nich czerniła się skórzana kurtka starszego sierżanta Saakaszwilego i zieleniał kapral Czereśniak, dzwoniąc medalami na piersi, czapkę w garści ściskając. Obok koni biegł Szarik, poszczekiwał wesoło.
Na bryczce siedziała Honorata w bieli. i w rozwianym na wietrze welonie. Marusia w polskim mundurze i z kwiatem we włosach zamiast czapki, a naprzeciw wypucowany do glansu Janek i Gustlik. Powoził Wichura z gębą ze szczęścia roześmianą. Jechali, twarze podając na słońce i wiatr, objęci i przytuleni, a może nawet trochę przestraszeni tym lotem i niefachowym woźnicą.
Od czoła przyszła nowa przyśpiewka cienkimi głosami druhen pytająca:
Druhowie na to basem odpowiedzieli:
Skręcały wozy jeden po drugim na boczną drogę, pełnym pędem szły w wodę i przeleciawszy rzekę po kamieniach, zwalniały na drodze stromo prowadzącej pod górę. Pierwszy już stanął koło parkanu, który otaczał dom duży, drewniany, w sadzie bielejący.
Zleźli na ziemię muzykanci, podstrajali instrumenty. Zsiedli roześmiani goście. Witali się niektórzy, co przyjechali późno i dopiero teraz znajomych czy przyjaciół spostrzegli.
— Myślałem, że nie przyjedziesz — generał wyciągnął ramiona do Stanisława Kosa.
— Prosto z pociągu. Trzy doby ze Szczecina razem z Łażewskim jedziemy.
— To ty, Daniel, nie w Warszawie?
— Granicy, obywatelu generale, pilnuję. A jak do cywila, to zgadujemy się z Jankiem, żeby może na politechnikę i potem okręty budować. Jest morze, to i flota będzie duża potrzebna.
— Sekretarzem podobno zostałeś — zagadnął generał Westa.
— Nie, ale prawie.
— Mnie, panie generale, sekretarzem wybrali — wtrącił ojciec Tomasza.
— W gminie? — spytał dowódca.
— Nie w gminie, ale partyjnym.
— Nie wiedziałem, Czereśniak, żeście taki polityk — zdziwił się szczerze generał.
— Delegat do Krajowej Rady, ale gdzie tam polityk... Tylko myśmy ziemię pani dziedziczki dzielili i chłopy powiedzieli, że jakby mnie pepeerem wybrać, to już na pewno nie oddam... — tłumaczył stary, zerkając w stronę, gdzie bielały welony.
Obie młode pary stały jeszcze przy bryczce, druhny poprawiały stroje i bukiety.
Nieco z boku ze smętnym uśmiechem przypatrywał się im Zubryk, całkiem po cywilnemu ubrany, jedyny chyba w tym towarzystwie z czarną muszką pod białym kołnierzykiem.
— Dobry czas — powitał go Konstanty Szawełło. — To pan chorąży już nie chorąży?