— Mieliście prawo odpocząć, zebrać siły. Maszyna nie człowiek, bez paliwa nie ruszy — wtrącił Saakaszwili.
— Myśmy też tak myśleli — uśmiechnął się Semen — ale dowódca, generał major Badanow, zdecydował inaczej. O drugiej w nocy ruszyliśmy znowu naprzód, przeszliśmy cale trzydzieści kilometrów i o wpół do ósmej rano, na sygnał salwy dywizjonu gwardyjskich moździerzy, zaatakowaliśmy niespodzianie miejscowość Tacinska. Zdobyliśmy na stacji transport cystern z paliwem i pięćdziesiąt samolotów, ogromne składy żywności, a na lotnisku trzysta pięćdziesiąt samolotów: bombowców, myśliwców i transportowych, które nie zdążyły wystartować. W tym dniu Niemcy wyszli na nasze tyły.
— Nale! — westchnął Jeleń. — Trzeba było wszystko rozłomać, spolić i uciekać.
— Trzeba było utrzymać to, co zdobyte — pokręcił głową Semen. — Tacinska leży na linii kolejowej prowadzącej z zachodu na Stalingrad.
Wkopaliśmy się w ziemię i bronili. Hitlerowcy rzucili przeciw nam te jednostki, które miały z zachodu iść na pomoc Paulusowi, atakowali raz po raz. Na trzeci dzień przerwały się do nas trzy cysterny samochodowe z paliwem i sześć ciężarówek z amunicją pod osłoną pięciu czołgów T-34, nadeszła brygada zmotoryzowanej piechoty. Walki były coraz gorętsze, ale gdy z ziemi wystaje tylko wieża czołgu, to ugryźć go niełatwo. Trwaliśmy tam cztery dni i dopiero piątego nocą, na wezwanie sztabu armii, wyszliśmy nagłym uderzeniem z okrążenia już jako pancerny korpus gwardii. Dostaliśmy tę nazwę właśnie za zdobycie Tacinskiej...
— Nazwę i zegarek — przypomniał sobie Saakaszwili. — Na twoim zegarku jest napis...
— Taki korpus to siła — powiedział w zamyśleniu Janek.
— Siła — zgodził się Wasyl — ale nie dlatego, że liczny. W Tacinskiej mieliśmy już tylko czterdzieści cztery czołgi średnie i dziewiętnaście lekkich T–70, czyli połowę dzisiejszego stanu naszej brygady... Opowiadam wam o tym, bo może jeszcze dziś oddamy pierwsze strzały do wroga.
Porucznik uniósł głowę z trawy i swymi różnobarwnymi oczyma spojrzał po twarzach załogi.
— Chłopcy, pamiętajcie o dwu rzeczach, najważniejszych dla czołgisty — mówił powoli, starannie wymawiając każde słowo. — W natarciu decyduje szybkość. Jak ruszyłeś z miejsca, wal na całego, nie oglądaj się na boki, nie marudź. Szukaj tam wroga, gdzie się ciebie nie spodziewa... A w obronie — wkopuj się w ziemię po uszy, podpuszczaj blisko i bij na pewniaka...
Patrzyli nań z uwagą, a Jeleń lekko poruszał wargami, jakby powtarzając dla siebie te rady.
— Zresztą wszystko wypróbujemy w robocie — roześmiał się dźwięcznie Wasyl. — A teraz korzystajmy z okazji, spróbujmy się zdrzemnąć.
Nie wiadomo, ile dni upłynie, nim będziemy mogli zasnąć po raz drugi.
Zamknął oczy, począł równo oddychać. Od strony przepraw dobiegały wybuchy pocisków, za Wisłą pohukiwała nerwowo artyleria. Janek Kos próbował myśleć to o jednym, to o drugim, ale w rytmie posapywania i oddechów przyjaciół splotło mu się to wszystko w jeden warkocz i zasnął.
Zbudzili się o zmierzchu, obmyli twarze wodą z wiadra, wdziali kombinezony, ściągnęli je pasami. Gońcy, przebiegający od wozu do wozu, prócz rozkazów przynosili wieści:
— Most rozbity... Pierwsza kompania przeprawia się promem. Jest dwóch rannych telefonistów... Podobno gdzieś ukryty niemiecki obserwator przez radio kieruje ogniem... Czołgi dowództwa na przeprawę!
Resztki dziennego światła trzymały się jeszcze rudej kory sosen, ale dołem mroczniało coraz bardziej, migotały zielono i czerwono sygnalizacyjne latarki. Jechali najpierw skrajem lasu, potem przez mostek, droga weszła między łoziny, w sypki piach. Spełzli ze skarpy w dół, mijając szkielet spalonego samochodu i rozbite, powalone na bok działo z urwanymi kołami.
Pociągnęło rzeczną wilgocią i Wasyl podał komendę:
— Z wozu!
Poszli przodem do pomostu z nie okorowanych pni, a za nimi saper z latarką w ręku cofał się tyłem, pokazywał drogę mechanikowi. Saakaszwili prowadził pewnie, ostrożnie wspiął się na belki i mieląc gąsienicami wszedł na prom. Czołg chorążego Zenka już stał na przedzie po lewej, a ich wóz ustawiono po prawej z tyłu — jak dwa czarne znaki na karcianej dwójce pik.
Ledwo umilkł silnik, zaterkotała motorówka, wyprężyła stalową linę, która drgając ciapnęła jeszcze parę razy o rzekę i między pomostem a burtą począł rozszerzać się pas wody.
Prom był zrobiony z dwu barek spiętych ze sobą. Prócz czołgów władował się nań pluton fizylierów i drużyna rusznic przeciwpancernych, wskoczyło paru radzieckich żołnierzy dźwigających skrzynki z amunicją.
Milczeli wszyscy, jak gdyby rozmowa mogła ich zdradzić przed wrogiem, jak gdyby cisza mogła uratować.
Wschodni brzeg rozmazywał się już w ciemności, zachodniego można się było tylko domyślać po czarnych szczytach topoli, wrysowanych na rude od pożarów niebo. Przegwizdały górą dwa pociski, werżnęły się w wodę, ale znacznie wyżej od nich, ku południowi. Zobaczyli pionowe fontanny rozświetlone na chwilę wybuchem.
Nad Wisłę od zachodu zaczął się nasuwać warkot bombowych silników.
Po narastającym i gasnącym dudnieniu poznali, że nie nasze.
— Żeby wom tak w piersiach grało, ancychrysty przegrzeszone — zaklął Jeleń.
Z obu brzegów otworzyła ogień artyleria. Jak oszalałe kury po zniesieniu jajka, zagdakały szybkostrzelne 37-milimetrowe działka. Wysyłały ku górze zielone i czerwone paciorki serii, które szły najpierw stromo po liniach prostych, a potem zmęczone lotem, zaginały tor i gasły w krótkich błyskach.
Basem, jak ciężkie cepy po klepisku, biły przeciwlotnicze działa kalibru 85.
Nie można było śledzić drogi ich pocisków i tylko wokół widocznych już teraz samolotów wyskakiwały nagle kolczaste kłębki ognia, obłoczki czarnego dymu.
Prom płynący po Wiśle zamknięty był w tych krechach świetlnych i w huku, jak na dnie klatki. U szczytu jej narodził się gwizd, opadł w dół i wcześniej niż wybuch trysnęła za promem woda, runęła całym ciężarem na pomost, rozleciała się bryzgami. Janek zagarnął powietrze rękami jak pływak, którego znienacka bije po głowie fala, zachwiał mu się pokład pod nogami, z całej siły chwycił gąsienicę, żeby nie spaść. Z drugiej strony czołgu podbiegli ku niemu Wasyl, Gustlik i chorąży Zenek.
— Jesteś?
— Jestem.
— Jak mokra kura — śmiał się chorąży. — Z takimi smykami tylko kłopot. Opowiem Lidce, będzie miała zabawę. On razem z nią do armii przyszedł, w jednej grupie...
— Ale cię, Janek, chlapnęło — przerwał Zenkowi Semen. — Do nas nie sięgło. Zrzucaj wszystko ze siebie... Wszystko, wszystko. Jeleń, wyżymaj, ale ostrożnie, żeby nie porwać na drobne kawałki. Kładź na płytę silnikową, to wyschnie. Grześ!
— Co takiego?
— Dawaj tu zapasowy kombinezon, bo nam Luftwaffe Janka wykąpała.
Dawno już taki czysty nie był.
Samoloty, zrzuciwszy bomby, odeszły. Od mostu, który bez przerwy naprawiali saperzy, niosły się krzyki i łoskot toporów. Płonęła jasnym ogniem trafiona przy wschodnim brzegu ciężarówka. Widać było ludzi sypiących na nią piasek łopatami. Ktoś na promie zapalił papierosa, ktoś inny burczał na niego, a tamten tłumaczył, że przecież tak szybko drugi raz nie przylecą.
Motorówka terkotała pracowicie, ciągnąc napiętą linę. Skośnie do nurtu przesuwali się coraz dalej. Zamajaczyły przed nimi gęste krzaki na piasku i ciemny prostokątny obrys pomostu — portu, do którego płynęli.
Zwolnili nieco u samego brzegu. Saperzy z dziobu i z rufy rzucili liny, które w locie chwytali ich koledzy, mocowali na kołkach.