Выбрать главу

— Nie bądź za mądry. Jak wszyscy w wozie, to wszyscy. — Kos obawiał się, żeby psa nie trafiła zbłąkana kula. — Kładź się tutaj.

Przejąwszy dyżur od Grzesia, Janek siedział na swym miejscu w hełmofonie podarowanym przez generała i co kwadrans włączał radiostację na podsłuch. Na fali brygady panowała cisza. Chcąc sprawdzić, czy dobrze jest dostrojony, lekko poruszył gałką, potem nieco szerzej i drgnął nagle, bo tuż przy samym uchu usłyszał chrapliwy głos:

— Achtung! Drei... zwei... ein... Bomben!

— S prawa protiwnik, idu w ataku, idu...

Rozległ się gwizd, potem szybko poczęły kapać drobne kropelki dźwięków alfabetu Morse’a i znowu odezwał się ludzki głos:

— Garit.

Janek nie wiedział, czy głosy te przychodzą doń z bliska, czy z daleka; nie pojął, kto płonie: czy mówiący, czy może jeden z bombowców.

— Wróć na podsłuch — rozkazał mu Semen.

Niechętnie nastroił odbiornik z powrotem na właściwą falę, znalazł tam ciszę, szmer jakiś, lekkie piski. Szarik zamruczał, obrócił się dwa razy dokoła siebie i, położywszy łeb na kolana Jankowi, szybko dyszał z wywieszonym jęzorem, podobnym do płata świeżej szynki. Patrzeć na niego było trudno, bo jeszcze bardziej dokuczało pragnienie. Semen kazał oszczędzać wody, ale pies o tym nie wiedział, wytłumaczyć mu było niełatwo.

— ...Pięć, Brzoza pięć. Brzoza pięć. Ja Oka, ja Oka... — glos Lidki dyżurującej na radiostacji brygady byt stłumiony odległością; jeszcze raz powtórzyła: — Ja Oka, odbiór, odbiór — i znowu zapanowała cisza.

Od tamtej pory, kiedy zwróciła mu rękawice, widział ją parę razy z daleka, zawsze w towarzystwie oficerów ze sztabu albo chorążego Zenka, więc nie rozmawiali ze sobą. Teraz już nawet nie miał w czołgu rękawic, które nosiła, bo oddał je razem z innymi niepotrzebnymi rzeczami szefowi sztabowej kompanii. Nawoływanie „Brzoza pięć” nie do nich było skierowane, ale przyjął je jako ostrzeżenie. Przetarł oczy wierzchem dłoni, strzepnął krople potu z czoła, poprawił się na siedzeniu.

Znowu kilka minut trwała cisza, potem zaczęły się trzaski i piski.

Odezwał się męski głos, ale słów nie można było rozróżnić. Ktoś kogoś wołał, Janek poruszył lekko gałką i zrozumiał.

— Ja Brzoza jeden, uwaga...

— Słyszę, Brzoza trzy... Brzoza dwa słyszy.

— Ja Brzoza jeden, od lewego naprzód... Lewy szybciej... Przed tobą...

— Widzę... Gotów.

— Mechanik wolniej... Ognia!... Gotów.

— Brzoza dwa, dostałem.

— Wolniej, podkalibrowym ładuj.

— Dwa się palą.

— Trzeci gotów.

— Trafienie, gąsienica, baki płoną!

— Z wozu.

— Ładuj, ładuj... O rany!

— Ja Oka, ja Oka. Brzoza pięć, czy słyszysz...

Głosy ścichły, uciekły gdzieś dalej i nagle zabrzmiało wyraźnie:

— Ogórki na grzędzie, skraj lasu, prawo pięć od komina...

Ktoś stukał w pancerz i wolał:

— Rebiata, wody chcecie? — nad włazem pokazała się twarz Czernousowa.

W obu rękach podawał im hełm pełny po brzegi.

Wasyl podziękował, przyjął i podając z rąk do rąk pili kolejno, po pięć łyków, licząc, żeby sprawiedliwie. Woda była letnia, miała błotnisty smak, który zostawał w gardle i na podniebieniu. Resztę na dnie oddali Szarikowi, który wychłeptał ją szybko, pomrukując z wdzięcznością. Potem zwrócili hełm.

— Wasyl, słyszałeś?

— Słyszałem, Brzoza to trzecia kompania.

— Bili się. Co się z nimi stało?

— Nie wiadomo, ale musiało być gorąco.

— U nas cisza. Może tam bylibyśmy bardziej potrzebni.

— Może.

Jakby w odpowiedzi na tę uwagę o ciszy, usłyszeli skrzypienie ogromnego, starego zegara, w którym pordzewiały nie nakręcane od lat wszystkie tryby. Jeleń, siedzący na skrzynkach z pociskami, zerwał się i czym prędzej zatrzasnął włazy. Zrobił to w samą porę, bo nagle zaszumiało powietrze i jak gęsta seria grzmotów zadudniły jeden po drugim wybuchy.

— Nebelwerfer — powiedział Gustlik. — Znom chachara, oglądołech go kiedyś z bliska. Ma sześć luf razem złączonych i jak wali, to już wali.

Salwa, która położyła się w przodzie przed nimi, była tylko sygnałem.

Teraz niemieckie moździerze poczęły ujadać, jak psy we wsi na przejeżdżający wóz. Odszczekiwały to z lewej, to z prawej, podniecały się nawzajem, a ogień ich, korygowany widać przez obserwatora, szukał leśnych okopów, kładł się coraz bliżej.

Odłamki, początkowo pojedyncze, dziabały po pancerzu coraz gęściej, tłukły z brzękiem i odlatywały furcząc jak trzmiele. Zapachniało ziemią i kurzem, a potem nagle wstrząsnęło całą maszyną i uderzyło ich w uszy falą huku.

— Dziabnęli nas — nie wytrzymał Saakaszwili i dorzucił jedno z nielicznych, znanych mu polskich słów: — Niech ich cholera...

— Zdarza się — powiedział spokojnie Wasyl. — Nie szkodzi. Nasz koń ma mocną skórę.

— Wyjdę, zobaczę — niepokoił się mechanik. — To chyba na żaluzjach silnika.

— Zamknięte miałeś?

— Zamknięte.

— To zaczekaj, niech przestaną.

— Dobry koń — powtórzył Janek. — Właściwie trzeba by nasz czołg jakoś nazwać.

— Może Gniady — doradził Jeleń. — U mojego starzyka był gniady, nie bardzo wielki, ale dobry, wytrzymały...

— E, tam... Gniady do czołgu nie pasuje — sprzeciwił się Kos.

— Aleksander Macedoński miał słynnego Bucefała — powiedział z uśmiechem Wasyl — a Roland podczas bitwy w dolinie Roncevaux dosiadał Wejlantyfa, rączego rumaka...

— No właśnie, to może by i nasz wóz jakoś nazwać, albo uroczyście, albo jak człowieka.

— Ty byś pewnikiem chcioł, żeby się nazywoł Lidka lebo Marusia, bo terozki już som nie wiem — odciął się Jeleń.

— Daj spokój — przerwał mu Wasyl. — W ogóle zamknijcie twarze i posłuchajcie.

Miny rwały się rzadziej i bardziej w lewo. Podczas przerw między wybuchami usłyszeli lekki warkot.

— To nie czołg.

— Poczekaj, już nic nie słychać. Może się tylko zdawało?

Z prawej burty, od strony lasu, ktoś zastukał w pancerz.

— Czego? — wrzasnął Jeleń. — Nie leźcie tam na darmo, póki minami biją.

— Otwórzcie — odezwał się znajomy, melodyjny baryton.

— Jejku kandy! — jęknął Jeleń, pospiesznie otwierając właz. — Pan generał przyszli w taki ogień...

Dowódca brygady stał na pancerzu ze swą nieodłączną fajką w dłoni i uśmiechał się.

— Nie szkodzi, mnie nie trafią. Ale nie jestem sam i chciałbym z wami pogadać, to może wleziemy do środka. Zmieścicie dwu gości? Jednego grubego i jednego chudego.

Generał mimo swej tuszy zgrabnie wszedł do wnętrza wieży, ale temu drugiemu, drobnemu chłopu w marynarce, musieli pomagać, bo zawisł we włazie i nie mógł nogami trafić na oparcie. Wreszcie jednak wciągnęli go i zamknęli włazy.

— Niech będzie pochwalony — pozdrowił tamten z ciemności.

— Na wieki wieków — odpowiedział grzecznie Gustlik, włączając światło.

Zobaczyli teraz, że chłop jest szpakowaty, od paru dni nie golony.

Siwiejąca szczecina sterczała mu na brodzie i na chudej szyi, poznaczonej węzłami żył.

— Oj, ciasno tu u was — powiedział.

— Chałupka ciasna, ale własna. Wojować z nami gazdo będziecie? — Jeleń protekcjonalnie poklepał go po plecach.