— Oj, ostrożnie, panie, pomaleńku, bo to wiecie, jak ruskie przyszły do czworaków i powiadają, że będą odstępować, to myśmy z żoną akurat chleb piekli. Szkoda było zostawić, tośmy jeszcze czekali, póki się nie dopiecze, a potem jak Niemiec zaczął bić, to my gorące bochenki do worka, moja stara wzięła krowę na postronek i dawaj uciekać. Ze strachu to nic nie czułem, ale jak już potem trafiliśmy między naszych, jak spotkałem pana generała, i pan generał kazał zabrać samochodem, co po pociski szedł, moją starą i krowę za Wisłę, to ja jej dałem worek i dopiero czuję, że całe plecy poparzone.
Posmarowała mi je jedna taka żołnierka i ja bym też poszedł za Wisłę, ale z wdzięczności, skoro jeżeli trzeba pomóc...
Generał, nie przeszkadzając chłopu w opowiadaniu, otworzył torbę połową, przesunął się tak, by światło padało na arkusz mapy i powiedział:
— Chodźcie tu wszyscy. Chcę was zorientować, o co chodzi.
Stłoczyli się wokół, pochylili głowy śledząc koniec ostro zatemperowanego ołówka.
— Niemcy za wszelką cenę chcą zlikwidować ten przyczółek. Ściągnęli nowe siły spod Warszawy. Wczoraj w południe spadochronowo–pancerna dywizja „Hermann Göring” przerwała front. Tu, w tym miejscu. Wdarli się przez las, wbili klinem między stanowiska dwu radzieckich dywizji, zajęli wioskę Studzianki, folwark i cegielnię...
— Ja własne z folwarku, myśmy tam ten chleb piekli — wtrącił chłop.
— Potem, w nocy, Niemcy przeformowali szyki i uderzyli ku wschodowi, przez las — ciągnął dalej generał — ale natknęli się właśnie na wasze zasadzki i na czołgi pierwszej kompanii. Zatrzymaliście ich, o tym wiecie. Z rana poszli wzdłuż rzeczki, o tutaj, wzdłuż Radomki, zdobyli Chodków, ale nasza druga kompania odrzuciła ich z powrotem. Po południu ruszyli ze Studzianek na północ. Zaatakowała ich ze skrzydła trzecia kompania.
— Myśmy słyszeli — ożywił się Kos. — Przez radio słyszeliśmy.
— Tak. Poszli bez zwiadu, bez piechoty, ale nie było czasu na przygotowanie. Na wojnie nie zawsze tak, jak w regulaminie. Tarajmowicza zabili, Gajewskiego, Dackiewicza, Gusławskiego... O wszystkich nawet nie wiem jeszcze. Ponieśli duże straty, ale zatrzymali „Göringa”. A jutro rano będzie na tym brzegu drugi pułk. My będziemy mogli atakować.
Szarik, który od dłuższej chwili łaził wokół, znalazł wreszcie lukę i wpychając się między Jelenia i Kosa wysunął mordę nad mapę. Jedno ucho opuścił, drugie postawił i patrząc w twarz generała uważnie słuchał.
— Chodziło mi o to, byście znali ogólną sytuację. Ale dla was jest inna robota. Popatrzcie w to miejsce.
Generał pokazał na mapie oznaczone czerwonym kolorem pogięte kółko na południu za liniami niemieckiego frontu. Zewsząd, w stronę owego kółka, skierowane były ostre granatowe strzałki.
— Tam bije się okrążony batalion gwardii kapitana Baranowa. Dwa dni już walczą, bo dostali rozkaz, że cofać im się nie wolno. Teraz, gdy wykonali zadanie, trzeba, żeby przebili się do swoich. Słychać ich jeszcze, jak walczą, ale amunicji już mają niewiele i brak łączności. Jeśli zostaną na miejscu — zginą, trzeba pomóc. Jak myślicie?
Generał uważnie patrzył na twarze załogi, przenosząc wzrok z jednej na drugą. Niewielka żarówka rzucała z góry ostre, podłużne cienie. Janek skinął.
Jeleń powiedział: „Tak jest”. Saakaszwili podrapał się po głowie i oświadczył: „Jasne”.
— Trzeba do nich dotrzeć — rzekł Semen.
— Plan taki — ciągnął dalej generał. — Dwa wozy plutonu dowodzenia będą markowały atak na tej przesiece, pohałasują na całego, ściągną ogień na siebie. Wówczas wy, bez desantu, ruszycie przez las. Niemcy wojują według map, a my w swoim kraju mamy więcej dróg, niż można na papierze oznaczyć... Teraz pan ma głos, panie Czereśniak, tylko pomalutku.
— Ja pomalutku, pomaleńku... — chłop tarł szczękę, zarost zaszeleścił mu pod dłonią. — Znaczy tak: ścieżka wedle trzech buczków, co stoją nad przesieką, a tam zaraz dalej leszczyna. Jak iść prosto, to będzie jedna polanka, potem druga i trzecia, ale trzecia z błotem, lewą stroną trzeba obejść, i zaraz góreczka niewielka, na niej jeżyny. Za tą górką to już nie da rady przez las, bo tam się kończy, i takie krzaczki, jałowce rosną na piachu. Stamtąd jak popatrzeć, to widać chojniak, ten co to Ewinowem nazywają, i trzy chałupy w rzędzie ponad drogą. To tam.
— Powtórzcie jeszcze raz — poprosił generał.
Chłop powtórzył.
— Dobrze się wyznowocie w tym lesie — pochwalił Jeleń. — Gajowym byliście?
— Nie, ja to jestem studziancak. A las znam, bo jak najstarsi pamiętają, tośmy zawsze do puszczy po drzewo chodzili, tylko potem pan hrabia, znaczy się pan Zamoyski Stanisław, świeć Boże nad jego duszą, bo chyba już z siedemnaście lat będzie, jak się na aeroplanie zabił... To znaczy pan hrabia nie pozwalał, a myśmy do lasu po drzewo, nie żeby kraść, bo do lasu zawsze prawa były, ale właśnie nie przesiekami, tylko ścieżką wedle trzech buczków przez leszczynę, żeby się leśniczemu na oczy nie nawinąć...
— Poruczniku Semen, jest teraz godzina 17.27.
— Tak jest, 17.27 — Semen zbliżył rękę do żarówki, przesunął nieco minutową wskazówkę.
— Tu podejdzie pluton naszych rusznic, żeby dopomóc gwardii, a wy odskoczycie za pagórek, przejdziecie na skraj sto dwunastej działki. Tam zatankują wasz wóz na polanie, uzupełnicie pociski i pojedziecie do trzech buczków, o których już wiecie. Tamte dwa wozy zaczną na dziesięć minut przed siódmą. Zaczną ostro, a wy odczekajcie, aż się dobrze rozpali cała awantura, i potem naprzód. Spieszcie się, żeby za widna wyjść do celu, bo inaczej jak nie Niemcy, to okrążeni gwardziści was po ciemku postrzelają. Nie mamy jak zawiadomić kapitana Baranowa.
— Jakby się spóźnili, to postrzelają? — spytał ze strachem chłop.
— Tak, panie Czereśniak.
— Nie poznają swego?
— Niemcy, jak ruski czołg chycą, to też nim jeżdżą — wyjaśnił Jeleń.
Usłyszeli w tej chwili, że ktoś wszedł na pancerz.
— Tankisty — poznali po głosie Czernousowa i otworzyli właz — podeszły wasze rusznice i jak raz Niemcy przed nami zapalili ściółkę, dymi na całą przesiekę. Korzystajcie, póki niczego nie widzą. Spasibo, czto pomogli.
Do zobaczenia.
Jeden przez drugiego wyciągali doń ręce, ściskali dłoń. Ostatni pożegnał się generał. Sierżant zeskoczył i stał na nasypie okopu, nie odrywając dłoni od hełmu. Dopiero gdy zawarczał silnik, przestał salutować i jak zwykle pogładził wąsy.
Ruszyli na tylnym biegu, czujnie wpatrując się w dym przez celowniki i peryskopy. Odchodzili z wolna, gotowi w każdej chwili do otwarcia ognia.
Dopiero gdy pagórek osłonił ich od strony frontu, rozwinęli się i poszli szybciej przesieką. Za nimi jechał generalski willys z szoferem i dwoma fizylierami, trącając niższe gałęzie srebrną anteną radiostacji.
Skręcili w lewo do polanki, gdzie zobaczyli czołg uzupełniający paliwo i amunicyjną ciężarówkę zamaskowaną między drzewami. Dowódca tankującego wozu, szczupły chorąży Zenek, machał ku nim ręką, pokazując, gdzie mają stanąć.
Janek patrzył na niego niechętnie. Początkowo trudno mu było zapomnieć, że nie chciał go wziąć do brygady, a potem jeszcze, że koło Lidki się kręcił, masło i herbatniki jej nosił z dodatkowej oficerskiej porcji, którą w załodze Semena dzieliło się równo na wszystkich. I oschły był, bardzo pilnował salutowania, meldowania, które u czołgistów stosowane było raczej odświętnie, a nie na co dzień.
Wóz stanął, Semen zeskoczył pierwszy na ziemię.