— Czego on chce? — mruknął Kos do Grzesia, pokazując mu chorążego Zenka, który podszedł i stanąwszy na baczność witał się z Semenem.
Nie dowiedzieli się tego, bo zaraz trzeba było brać się do pracy, a tamci rozmawiali kilkadziesiąt kroków dalej.
— Wiem już o wszystkim — powiedział chorąży. — Masz trudną robotę. Będę trzymał palce za twój wóz i za załogę.
— W ogóle wojna rzecz niełatwa. Ty też masz przecież parszywe zadanie. Będziesz ściągał ogień na siebie.
— Co za porównanie! My pohałasujemy, wrócimy, a wy musicie się przedzierać na tyły, prosto w paszczę tygrysów i panter... Pół godziny temu mój mechanik złapał w lesie jakąś wypłoszoną kurę. Dałem ją fizylierom, żeby oskubali i wsadzili do wrzątku. Na rosół zdążę. Słuchaj, Wasyl, mam wielką prośbę, zamieńmy się. Ja powiem generałowi, poproszę.
— Daj spokój, z jakiej racji.
— To trudno powiedzieć. Rozumiesz, ty tu przyszedłeś, żeby uczyć, a bitwa na naszej ziemi.
— Nie chciałbym być takim nauczycielem pływania, który chodzi po brzegu, boi się zamoczyć nogi, a uczniów spycha na głęboką wodę.
Wykluczone. Nie mówmy już o tym — ostatnie słowa Semen powiedział surowo, twardo, ale zaraz uśmiechnął się, chwycił tamtego za ramię i dodał:
— Dziękuję ci, Zenek.
Przez ten czas załoga nie próżnowała. Jeleń, że najsilniejszy, dźwigał jedną po drugiej skrzynki amunicji armatniej dla czołgu i strzeleckiej dla okrążonych piechurów. Grześ podawał je stojącemu na pancerzu chłopu, a tamten ostrożnie opuszczał do włazu, gdzie odbierał ładunek Janek, rozlokowywał we wnętrzu maszyny. Mechanicy z kompanii technicznego zaopatrzenia uzupełniali paliwo i oliwę, technik obchodził czołg dokoła, sprawdzał traki i bandaże na kołach nośnych.
Generał, widząc powracającego do wozu Wasyla, zawołał:
— Teraz już jest komplet, a pan, panie Czereśniak, na pewno się zmęczył. Pojedziemy, na nas pora.
Chłop zlazł niezgrabnie na ziemię, podszedł zapinając marynarkę i zatrzymawszy się o dwa kroki przed dowódcą brygady powtórzył:
— Na nas pora, panie generale.
Nie ruszył się jednak z miejsca i nasadą otwartej dłoni szorował w dół i w górę po zarośniętej szczęce.
— Już jedziemy, o czym jeszcze myślicie?
— Ja tak myślę, czy oni te buczki znajdą. Nietutejsi przecież.
— Chyba znajdą.
— Ja bym tak może pokazał.
— A plecy nie bolą?
— Oj, bolą! Ale czy tu stoję, czy tam bym poszedł, to na jedno wychodzi.
— Kto wie, może macie rację, że nie byłoby źle.
— A pan generał dałby mi potem papier jaki na drzewo. Znaczy się, żeby chałupę postawić, bo czworaki spalone.
— Papier na drzewo dam. I ziemię też dostaniecie.
— Ruskie, co u nas byli, to też tak powiadali. Tylko co to cudzą ziemię obiecywać. Czy hrabina ich posłucha?
— To nie Rosjanie, to nasz rząd tak mówi. Folwarczni dostaną ziemię.
— Bo to prawda? Jak była tamta wojna, też mówili, a potem nie dali.
— Ale teraz dadzą. To prawda.
— Może i prawda... To jakby ten papier, to ja do buczków doprowadzę, tylko że dalej...
Opuścił prawą rękę i teraz lewą zaczął się trzeć po drugiej szczęce.
— Co dalej, panie Czereśniak?
— Tak mi się widzi, że dalej zabłądzą. Nie wychodzi inaczej, tylko do jałowców pokazać.
— Tam już Niemcy.
— Ja wiem, że Niemcy, ale ja bym w środku tego wozu pojechał. Tylko że musielibyście mi jeszcze coś dodać.
Szarik, który napotkawszy znajomych zdążył się tymczasem pożywić i wychłeptał do syta wody z leja po artyleryjskim pocisku, widząc, że jego załoga pracuje, przybiegł do generała i uradowany, że nie musi siedzieć w czołgu, począł się łasić. Generał przytrzymał go za łeb i, wyciągnąwszy w bok lewą rękę, zawołał na jednego ze swych fizylierów.
— Zabierz fajkę. Pies dymu nie lubi.
Mając obie ręce wolne, głaskał zwierzę, namyślał się.
— Coś trzeba by wam dodać, powiadacie. No to co? Świniaka może czy pieniądze?
— Czy to ja na jarmarku, żeby pieniądze czy świniaka targować? — oburzył się Czereśniak. — Karabin byście musieli dać.
— A potraficie strzelać?
— Jakżeby? Za pierwszej wojny to i ja byłem młody, u cara Mikołaja wojowałem. Ale i bez tego bym potrafił. My, tutaj mieszkający, naród leśny, jak powiadają — puszczański, i bez wojska wiemy jak strzelać.
— Dobrze. Dojedziecie z nimi do jałowców, a jak stamtąd wrócicie?
— Zwyczajnie, piechotą.
— A Niemcy?
— Jak mnie leśniczy nie widział, to i Niemiec nie dojrzy. A jak dojrzy, to będę miał przecież karabin. Niemiec straszny, jak on z karabinem, a u pana generała, na ten przykład, ręce gołe. A kiedy by tak, na ten przykład, pan generał miał karabin, to już nie taki straszny. Ja zresztą mam z nimi rachunki...
Nie dokończył, bo wspomniał właśnie, jak na wiosnę tego roku zabrali mu Niemcy świniaka i złość go taka wzięła, że już dalej słowa z siebie nie mógł wydobyć.
13. Na tyły wroga
— To te buczki?
— Jakby te same, ale za szybką.
— Pójdźcie haw, ojciec — Jeleń uchylił właz, podsadził starego, żeby mógł wyjrzeć na zewnątrz i jeszcze raz spytał: — Te czy jakiesik inne?
— Te same, tylko przedtem były za szybką, a teraz na własne oczy widziałem.
— W boju was, ojciec, wytyrkać nie bedem, boby utłukli. Przywyknijcie se, że będziecie się dziwać przez peryskop.
— Przez co?
— Przez tę szybkę. Takie okienko nazywa się peryskop. A terozki wiemy na pewno. To je ważne, bo jak szpacyr zacznimy od kościoła, to potem już idzie.
Zamaskowani przywiązanymi do pancerza gałęziami, stali na skraju poprzecznej, idącej ze wschodu na zachód, przesieki. Ciasno było w czołgu.
Wszystkie uchwyty wypełnili pociskami, pod nogami bokiem mieli ustawione skrzynki z nabojami dla piechoty i jeszcze przed samym odjazdem oficer saperów brygady wtrynił im na siłę dwa spore kuferki z minami, uparcie twierdząc, że się przydadzą.
Prócz tego przybył Czereśniak. Stał po prawej stronie wieży, przed Jeleniem. Na siwą głowę wdziali mu hełmofon, żeby słyszał i sam mógł mówić, gdyby zboczyli z drogi. Kłopotu było sporo, bo najpierw nie mógł pojąć, że zamiast krzyczeć ma spokojnie gadać przed siebie, w powietrze, i mimo dudnienia silnika doskonale usłyszą go wszyscy i on wszystkich usłyszy, „jakby przez radio nadawali”. Potem, kiedy już nauczył się korzystać z telefonu wewnętrznego, wybuchła sprzeczka o karabin.
Czereśniak wszystkie kieszenie wypchał nabojami, przewiesił sobie broń przez plecy i w żaden sposób nie chciał odstawić do kąta.
— Ojciec, przecież mi tą flintą oczy wydziubiecie. Co za uparty człowiek! — złościł się Jeleń.
Wreszcie stanęło na tym, że karabin ulokowano w wieży, przyczepiono do uchwytu na pociski, żeby „był pod ręką”. Czereśniak stał teraz spokojnie i grzebiąc coraz to w innej kieszeni, pobrzękiwał nabojami. Mimo że w czołgu było gorąco i duszno, nie chciał zdjąć marynarki. Pot mu spływał po twarzy, rozmazywał się na policzkach.
Najcięższa jest bezczynność i oczekiwanie. Tkwili pod pancerzem w ciszy, w upalnym mroku, kombinezony lepiły się do spoconej skóry, płucom brakowało powietrza. Włazy jednak trzymali zamknięte. Wentylatory nie pracowały — oszczędzali akumulatorów. Podobni byli do podwodnego okrętu przyczajonego na dnie zielonej wody leśnego morza.
Saakaszwili trącił łokciem Kosa i odginając duży palec ku górze pokazał, że wszystko będzie dobrze. Janek skinął głową, poprawił kolbę erkaemu tkwiącego w uchwycie o dwie dłonie od jego ramienia. Pochylił się w prawo, potargał psa za kudły. Szarik obrócił mordę, począł lekko chwytać zębami za palce. Jeden Wasyl siedział spokojnie na swym siodełku, rozglądał się wokół przez peryskopy.