Выбрать главу

Gustlik czując, jak mu zasycha w gardle, trącił ręką Czereśniaka.

— Mocie ojciec strach?

— Jakże, mam. A ty mnie nie szturchaj, bo plecy bolą. Mówiłem przecież, że jak chleb niosłem, tom sobie poparzył.

— Wiem, pamiętom, czworty roz opowiadocie... Już chyba zarozki ruszymy... — w głosie Jelenia trudno było odróżnić, czy to stwierdzenie, czy może pytanie do dowódcy.

Saakaszwili zerknął na świecącą w mroku tarczę czołgowego zegara.

Dochodziła szósta pięćdziesiąt.

— Uwaga, załoga — spokojnie powiedział Wasyl. — Za minutę tamci zaczną. Ładuj, Gustlik, odłamkowym.

Jak gong w teatrze, zapowiadający odsłonięcie kurtyny, zgrzytnął pocisk wsuwany do lufy i trzasnął zamek.

Jeleń, wykonawszy rozkaz, przywarł czołem do bocznego peryskopu.

Zobaczył przyczajonych obok fizylierów, którzy ich strzegli przed niespodziankami na pozycji wyjściowej. Dalej, między dwiema brzózkami, sterczała lufa czołgu chorążego Zenka. Ktoś obcy wziąłby ją pewno za ułamany, pochylony drąg, ale Gustlik wiedział, że to lufa. O, teraz drgnęła, uniosła się troszkę i przesunęła w prawo szukając celu. Trzeciego wozu nie było widać, stał gdzieś dalej w prawdo, przesłonięty pniami.

— Ojciec, mocie strach? — zaczął znowu Jeleń, ale w tej chwili w słuchawkach rozległ się niski gwizd i potem głos:

— Grab trzeci, uwaga.

— Ja Grab trzeci, słyszę. Jestem gotów.

— No, to zaczynamy, ale z iskrą. Ognia!

Huknęły naraz armaty obu tamtych czołgów, rozjazgotały się karabiny maszynowe, zakaszlały moździerze i gdzieś w tyle uderzyła bateria haubic.

— Silnik w ruch — podał komendę Wasyl.

Świsnęło sprężone powietrze, zaszumiało wytrącone ze spoczynku koło zamachowe, nabrało pędu. Zgrzytnęły tryby w momencie, gdy Grześ przerzucił wirującą siłę bezwładu na silnik, i nagle zagrało naraz czterysta pięćdziesiąt koni mechanicznych, tłumiąc hałas rozpalającej się walki.

— Ruszają — zameldował Jeleń.

Najpierw dalszy, niewidoczny do tej pory wóz wspiął się na okop, wylazł unosząc wysoko łeb, obalił sosenkę i przejechawszy kilkadziesiąt metrów przystanął prowadząc gęsty ogień. Teraz ruszył chorąży Zenek, zniknął Jeleniowi z oczu za drzewami i nagle, poprzez huk wystrzałów, wdarło się pod pancerz czołgu gwałtowne: „urra!” piechoty. Niemcy odpowiadali coraz gęściej, ostrzej. Jeleń w szczelinach między pniami sosen, jak za gęstym płotem, zobaczył jasne pasmo płomienia.

— Poli się!

— Co się pali? — spytał Wasyl.

— Nie wiem, za drzewami.

Znowu do ich uszu dotarł okrzyk nacierających gwardzistów, wybuchy zaczęły skakać po przesiece. Janek pomyślał, że chyba teraz właśnie, że już czas, i usłyszał spokojny jak zwykle głos Semena:

— Naprzód, Grześ.

Ruszyli. Gęstwa sosenek i brzóz rozsunęła się przed nimi, wóz wgarnął pod siebie pnie i korony, wytoczył się na przesiekę jak ogromna, krzaczasta kępa i nabierając pędu, wpadł w leszczyny. Giętkie pręty wstały po jego przejściu, przesłoniły czołg przed oczyma fizylierów.

Szli ślepo, jak pływak w gęstej, zastałej wodzie pokrytego rzęsą stawu. Krzewy przesłaniały im widok tuż przed wozem. Zielony cień zdawał się być wilgotny i lepki. Zmrużyli oczy przy peryskopach, gdy zamigotało światło. Zobaczyli polankę z dziką gruszą pośrodku.

— Dobrze? — spytał Wasyl.

— Dobrze, panie — odrzekł Czereśniak. — Bardzo dobrze, jakbyście do naszego lasu na grzyby chodzili. Tu teraz będzie gładko, można poganiać.

— Goni maszynu — rozkazał porucznik i w jego głosie z radością wyłowili wesołe nutki śmiechu.

Grześ przycisnął gaz nogą i zablokował na ręcznym — pojawiły się grube drzewa, rzadkie co prawda, ale trzeba było wypatrywać pni, na czas robić uniki, jak w tańcu, kiedy gości zwali się wielu na wesele, a izba ciasna.

Co my tak, to na lewo, to na prawo — zaniepokoił się przewodnik.

— Musimy — wyjaśnił Jeleń. — Całego lasu przeca walić nie bydymy, wy se potym z cieśliczką przyjdziecie...

— Nie gadać — rozkazał Wasyl.

Czołg dudniąc silnikiem darł się przez las. Nieco z prawej mignęło im światło, zobaczyli drugą polankę.

— Od sie! — wrzasnął Czereśniak.

— Co takiego? — nie pojął Saakaszwili.

— Bier w prawo — wyjaśnił Jeleń. — On do ciebie jak do konia. Jeny dej pozór, bo ci batem po karku przygrzeje.

Przemknęli skrajem polany, znowu dali nura w las. Krzaki teraz były rzadsze i niższe. Wzięli okrakiem pod gąsienice wąziutką, ledwo widoczną ścieżynkę. Wasyl dostrzegł z wieży żółtawe leje po pociskach i rozkazał:

— Wolniej.

Grześ zrzucił gaz, manewrował, ale wszystkich nie dało rady wyminąć.

Wóz potknął się, zachybotał, począł przewalać z boku na bok.

— Ale rzuca! Jak diabłem po święconej wodzie — stwierdził Czereśniak.

— Trzecia polanka.

— Ano trzecia, przeciem mówił. Teraz k’sobie, bo błoto.

Wypadli na pustą przestrzeń, większą niż poprzednie. Po drugiej stronie sterczała z lasu okrągła kępa przyschniętych liści.

— Tego krzaczka nie było — zdziwił się Czereśniak. — Kto też ten krzaczek...

— Cały gaz! — energicznie przerwał mu Wasyl. — Taranem.

Wpatrzony w tę przywiędłą kępę, dostrzegł błysk metalu poprzez liście, a obok na trawie trzech grenadierów w cętkowanych panterkach, w osuniętych na czoła hełmach. Zbyt blisko byli na strzał.

Tamci, zoczywszy czołg, zawahali się na moment i to ich zgubiło. Gdy skoczyli do działa i załadowali pocisk w lufę, wóz był o kilkanaście metrów.

Nie zdążyli przytrzasnąć zamka i tylko w nagłym przestrachu prysnęli na boki. Zgrzytnęło pod brzuchem wozu, targnęło całą maszyną, podrzuciło.

Semen w lewym peryskopie dostrzegł na moment sylwetkę oficera, który spomiędzy drzew wystrzelił ku górze rakietę.

— Z prawej drugi pak obracają pierony — zameldował Jeleń. — Jak nic przygrzeją nam w zadek.

Czołg gnał przed siebie pełnym gazem, silnik grał na wysokich obrotach.

Świsnął elektryczny motor, zgrzytnęły tryby, cała wieża błyskawicznie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Wasyl starał się chwycić na celownik niemieckie działo przeciwpancerne, ale tamci byli szybsi. Już obrócili lufę, przyklęknęli za tarczą. Zobaczył błysk i ułamek sekundy bezradnie czekał na wybuch. Pocisk jednak minął czołg i Wasyl odpalił prawie na oślep, bo przesłoniły ich krzaki.

Tuż potem wyszli na szczyt pagórka i zaczęli zjeżdżać po lekkiej pochyłości w dół. Wieża znowu wykonała błyskawiczny obrót i Jeleń sam, bez komendy, załadował pocisk.

— Laboga, jak na karuzeli, na jarmarku. We łbie się kręci.

— Ojciec, tu już jałowce. Wysiadocie?

— Gdzie zaś, ja z wami.

Wyskoczyli na ugór, porośnięty z rzadka błękitnawymi kępami jałowców.

Spod gąsienic trysnęły ku przodowi wysokie pióropusze piachu, omotał ich kłąb kurzu.

— Przed nami okopy. Janek, nie próżnuj!

Przy ostatnich słowach Wasyl odpalił i bliski wybuch wskazał Kosowi cel. Z góry więcej widać niż ze stanowiska kaemisty, więc dopiero teraz zobaczył poprzez kurz zygzakowatą linię rowów, a nad nią hełmy, trzy w jednym miejscu, i ręce grenadierów przestawiające karabin maszynowy.