Czołg chybotał, złowić na celownik było niełatwo, więc wypruł długą serię, żeby, jeśli nie trafić, to chociaż przygiąć tamtych do ziemi. W lewo od nich spostrzegł wysokiego draba z pancerzownicą na ramieniu. Byli już blisko, więc tylko ruszył lufą, pociskając jednocześnie spust. Nie wiedział, czy trafił, bo wóz podskoczył na nasypie przedpiersia i gnał dalej przez pole.
— Gdzie domy? — spytał Wasyl.
— Ano nie ma, ale komin chyba widać, gdzie te dwie sosny.
— Mechanik w lewo. Jeszcze w lewo, dość.
Krótki gwizd, wybuch. Ściana piachu przesłoniła komin i sosny. Tuż potem drugi wybuch.
— Ciężkie moździerze — mruknął Jeleń.
Poczuli nagle, jakby ogromna łapa wparła się w łeb czołgu, wstrzymała go na moment i szarpnęła ku górze. Zwalił się na nich huk, od którego zabolało w uszach, kurz i dym wypełniły wnętrze. Szarik zawył krótko i urwał.
— Zdrowaś Maryjo, plecy! — wrzasnął Czereśniak.
Czołg nie stanął, zwolnił tylko i dalej pracowicie mełł piach gąsienicami.
— Pompa wysiadła — ochrypłym głosem zawołał Saakaszwili. — Idę na ręcznej.
— Dojdziesz?
— Dojdę.
— Gustlik, rakiety.
Zgrzytnął zamek włazu. Jeleń przez chwilę mocował się z nim, szarpnął i wreszcie krzyknął:
— Zaćpało pierona, zaklinowało.
— Uwaga, przed nami nasi. Wolniej, w prawo, jeszcze w prawo.
Hamuj!
Było późno. Wasyl widział, jak z okopu przed nimi unosi się pleczysty żołnierz w poszarpanym mundurze, z jasnymi włosami, opadającymi spod hełmu na czoło i, krzycząc otwartymi szeroko ustami, ciska wiązkę granatów.
Wybuch uderzył w pancerz, czołgiem szarpnęło. Czereśniak zwalił się na skrzynki z amunicją, na niego Gustlik. Zgasł silnik, stanęli w miejscu.
Zapachniało dymem. Saakaszwili boleśnie kropnął głową o pancerz, rozbił prawe kolano i wściekły, bo również widział przez wizjer, kto ich atakuje, nie wytrzymał — otworzył właz i krzyknął na całe gardło:
— Durak, gdzie masz oczy? Swoich bijesz, wóz niszczysz — i tu dodał parę słów, których powtórzyć nie sposób.
Wasyl włączył kontakt. Prąd elektryczny przebiegł po przewodach na tył czołgu, iskra zapaliła świecę dymną, umocowaną na pancerzu. Gęste kłęby trysnęły na boki i w górę, osłoniły ich żółtą śmierdzącą chmurą.
— Mechanik, uruchom silnik i trzymaj na obrotach. Gustlik, podsadź no się pod ten właz, spróbuj, czy go nie ruszysz.
Jeleń zesunął skrzynki pod nogi, wlazł na nie i wsparłszy plecy w metalowy krąg począł rozginać się, opuszczając głowę coraz niżej i sapiąc ciężko. Puściło wreszcie. Klapa z trzaskiem odskoczyła ku górze.
— Mechanik i Czereśniak na miejscu. Reszta z wozu.
Wyskoczyli po pancerzu na ziemię. Zerwana gąsienica leżała długim wężem. Szczęśliwie, że na małej szybkości nie zdążyli z niej zjechać. Tuż obok w gęstym dymie majaczyły sylwetki czerwonoarmistów z automatami wymierzonymi w ich piersi.
— Wy kto? — spytał groźnie ten sam, który cisnął granaty i stał teraz najbliżej z niemiecką snajperką w garści.
— Do kapitana Baranowa, pakiet.
Przez dym przedarł się drobny, niski człowiek z obandażowaną głową, z oficerskimi naramiennikami na spłowiałej, poplamionej bluzie. Twarz miał czarną od kurzu, zaczerwienione oczy łzawiły ni to od dymu, ni to z niewyspania.
— Ja Baranow.
Porucznik Semen z polskiej brygady pancernej. Tu macie rozkaz dowódcy. Ale jak tak będziemy stać i nie zepniemy gąsienicy, póki dym, póki się Niemcy nie połapali, to nas wszystkich rozwalą.
Kapitan nie powiedział ani słowa, wziął pakiet i dał ręką znać swoim żołnierzom. Rzucili się na pomoc. Gdy czołg przesunął się na gąsienicy, kaszląc i dusząc się w dymie, spięli ogniwa. Wóz ruszył powoli, prowadzony przez jasnowłosego snajpera, i przeszedł za linię okopów.
Zrzucona na piasek świeca dymiła jeszcze, osłaniając ich przed wrogiem.
Przejechali może pięćdziesiąt metrów w głąb pozycji, skręcili za rumowisko spalonej chałupy i przystanęli za stertą cegieł. Słońce już skryło się za horyzont, na wieżę spływał mrok, ale Niemcy zauważyli ruch, oddali dwa strzały na chybił trafił. Pociski przeniosły, poszły daleko na tyły.
Grześ wyłączył silnik, zadzwoniła im w uszach cisza. Z północy, w stronie skąd przyjechali, dudniły echa bitwy, ale tu był jeszcze dziwny spokój.
— Sprawdzić stanowiska i z wozu.
Wychodzili pojedynczo, niespiesznie, jakby niepewni swoich własnych ruchów i siły mięśni. Siadali na ziemi, nie mogąc opanować dygotania rąk.
Dopiero teraz, po stoczonej walce, zwalił się na nich strach i zmęczenie, ciężar nerwowego napięcia i tamtej nie przespanej nocy.
Czereśniak, trzymając w garści karabin, ułożył się na brzuchu, lewą rękę wsunął pod czoło. Szarik z podtulonym ogonem legł przy Janku, dyszał ciężko i popiskiwał. Patrzyli na stojący obok czołg wzrokiem, jakim patrzą chłopcy na śmiertelnie rannego konia. Pancerz był chropawy od płatów nadpalonej, porysowanej farby, okopcony po bokach, znaczony krechami draśnięć. W takim stanie dotarli na miejsce, ale to mniej niż połowa zadania.
Jak teraz wyprowadzą uszkodzoną maszynę? Czy sami wyjdą z życiem?
Dowódca radzieckiego batalionu siedział opodal na dnie dawnej piwnicy, której strop rozwalił pocisk i osłaniając się rąbkiem peleryny, czytał rozkaz, porównywał go z mapą. Młody, dziobaty fizylier, równie szczupły jak jego dowódca, przyświecał kieszonkową latarką. Ogromny, jasnowłosy Sybirak ze snajperskim karabinem w ręku stał oparty o ścięty pień sosny i w milczeniu spoglądał na czołgistów.
— Chłopcy — powiedział cicho Wasyl. — Chłopcy! — powtórzył z naciskiem.
Opanowali drżenie rąk, wyprostowali się, patrząc na Semena.
— Meldujcie, co u kogo.
— U mnie w porządku — powiedział Jeleń. — Ciepneło po włazie, ale już teraz w porządku.
— Pompa paliwowa wysiadła — z żalem zaczął Saakaszwili. — Jeszcze wtenczas, przed ćwiczeniami, mówiłem: „Dajcie nową”. Dali starą, powiedzieli, że zamienią. Nie zamienili. Na ręcznej paręset metrów przejadę, więcej nie da rady. I kolano potłukłem, boli jak cholera. Żeby tu choć była ta ruda Marusia, co na tamtej pozycji...
— Lampy rozbite po ostatnim wybuchu — przerwał mu Janek. — Łączności nie ma i nie będzie.
Rozumieli, że są teraz jak człowiek głuchy i kulawy, nieprzydatny w bitwie.
Mały kapitan wyszedł ze swej piwnicy, przysiadł obok Wasyla.
— Dostało wam się.
— Dostało.
— Głupio, że to od naszych, ale sami wiecie.
— Wiem. Mieliśmy strzelać rakiety, ale odłamek zaklinował właz.
— Będziemy się przebijać o świcie. Nie wiem tylko, czy dotrwamy Niemcy lezą raz po raz, a ludzie mają po dziesięć sztuk amunicji.
— Mamy dla was amunicję.
— Mądrze. Do działa też dacie parę pocisków? Została mi jedna siedemdziesiątka szóstka.
— Damy. Tym bardziej że nasz wóz tu zostanie, z miejsca może walczyć, a z jazdą gorzej, nie da rady. Pójdziemy z wami pieszo. Dwa erkaemy też się liczą.
Baranow rozesłał gońców. W zapadającym mroku do czołgu poczęli ściągać piechurzy. Jeleń wydawał im skrzynki z nabojami. Pociski artyleryjskie brali po dwa do rąk, nieśli pod pachami.
— Miny też mamy przeciwko piechocie.
— Nie ma komu stawiać, ludzie śpią. Nad ranem je zakopiemy, przed odejściem. Teraz jeden tylko w każdej drużynie dyżuruje, budzi, jak Niemcy lezą — spojrzał na zegarek i dodał: — U nich Ordnung — porządek, panuje.