Biją się według zegarka. Zobaczycie, że za kwadrans polezą.
— Nie macie czym pocisków do działa przewieźć? Szybciej by było.
— Mam dwa konie, ale je chowam. Rannych przecież trzeba zabrać.
Baranow mówił powoli, wyrywając każde słowo z głębi piersi. Był obojętny, jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Dopiero wstając ożywił się nieco.
— Idę, bo zaraz się zacznie. Nie miejcie żalu, głupio wyszło. Z całego serca jesteśmy wdzięczni, bo tak to część się przebije, a gdyby nie rozkaz, wszyscy byśmy zostali w tym piachu.
O określonej przez kapitana godzinie Niemcy rzeczywiście ruszyli do ataku, strzelając z daleka. W ciemności widać było tyralierę po błyskach luf.
Szła coraz prędzej. Wspierały ją moździerze bijące w malutką radziecką wysepkę. Gwardziści trwali cicho i dopiero z krótkiego dystansu otworzyli gwałtowny ogień.
Załoga była w czołgu, Wasyl powiedział:
— Pomogły im te naboje. Jakbyśmy świeżej krwi przywieźli.
A potem bili z armaty i karabinów maszynowych, nie oszczędzając, bo przecież i tak nad ranem będą musieli wystrzelać do reszty.
Kiedy ścichło, usłyszeli jeszcze obok czołgu dwa wystrzały karabinowe.
Wyjrzeli na zewnątrz, zza pancerza — stojąc jeden obok drugiego, prowadzili ogień Sybirak i Czereśniak.
Po błyskach wystrzałów i huku walki zrobiło się bardzo ciemno i cicho.
Wrócił Baranow, ponownie przysiadł obok Wasyla. Powiedział:
— Tak jakoś głupio wyszło...
Nie dokończył zdania i pochyliwszy głowę na kolana, zasnął.
Drobny fizylier siadł nad nim w kucki i obiema rękami trzymał przy piersi automat. Głowa mu się chwiała, opadała i wtenczas uderzał brodą w lufę, budził się i znowu czuwał.
Czołgiści milczeli. Janek między kolanami trzymał łeb Szarika, przyglądał mu się i drapiąc psa za uszami, poszeptywał coś cicho.
— Jeden będzie czuwał, a reszta musi spać — powiedział Semen. — Ja zaczynam kolejkę.
Gustlik i Grzegorz posłuchali od razu. Kos został.
— Wasyl...
— Co takiego?
— Napisz do generała meldunek, że nam pompa potrzebna.
Porucznik nie od razu zrozumiał. Zastanawiał się chwilę w milczeniu i wreszcie stanowczo odpowiedział:
— Nigdzie nie pójdziesz.
— To może ja, panie poruczniku — wtrącił się niespodzianie Czereśniak. — Plecy mnie bolą, ale bym poszedł. Samemu to by mi nawet było bezpieczniej, niż tak wszyscy razem. Karabin mam, naboje mam...
— Kto inny pójdzie, nie ja i nie on — przerwał mu Kos i targając Szarika za kudły, uparcie powtórzył: — Napisz.
Wasyl zrozumiał. Nie wierzył, że to się uda, ale nie chciał robić przykrości Jankowi i nie miał prawa odrzucić żadnej, najmniejszej nawet szansy uratowania czołgu i załogi. Szansy wsparcia odwrotu wydzierającego się z okrążenia batalionu. Poszedł do czołgu i przy świetle maleńkiej, gołej żaróweczki, podświetlającej przyrządy celownicze, skreślił kilka słów na kartce wyrwanej z bloku meldunkowego.
Janek tymczasem wziął z wozu swój szalik i hełmofon. Złożył szalik starannie, długo w ciemności nawlekał igłę. Obok, wsunąwszy się pod wóz, przytuleni jeden do drugiego, spali działonowy i mechanik.
Wrócił Wasyl i podał złożoną w czworo kartkę. Janek zawinął ją w szalik i okręciwszy wąską taśmę materiału wokół psiej szyi, zeszył ją starannie, ścieg przy ściegu. Odgryzł nić.
— Szarik, słuchaj: ty jesteś mądry, mądry pies; powąchaj, dobrze powąchaj — podsuwał mu pod nos hełmofon, który dostał w prezencie od generała tuż przed bitwą. — Duży, mądry pies — głaskał go dłonią po łbie, po karku, a potem pchnął od siebie leciutko i rozkazał: — Przynieś.
Szarik, ucieszony zabawą, zawrócił w miejscu i doskonale zrozumiawszy, o co chodzi, pobiegł do czołgu, wskoczył przez otwarty właz. Wrócił, trzymając w zębach mundur swego pana. Czekał pochwały i nagrody, radośnie machając ogonem.
Ale pan jest niezadowolony. Powiedział ostro kilka słów, a potem zaczął mówić tym samym łagodnym, spokojnym głosem, który Szarik tak lubił.
Znowu daje wąchać ten sam przedmiot. Szarik nie rozumie, o co chodzi.
Zapach jest zdecydowany i prosty, należy do jego pana. Może było w nim jeszcze trochę innego, tego, którym pachniał cały stalowy dom, służący im za mieszkanie. Ale przecież nie sposób, żeby jego pan, najmądrzejszy, najmilszy człowiek na świecie, żądał od Szarika przyniesienia całego czołgu. O co więc chodzi?
Pies obwąchiwał starannie, dokładnie cały przedmiot. Razem z czarnym, wilgotnym nosem drgały mu wargi, a ogon nieruchomo zesztywniał. Wreszcie w głębi, na samym dnie odnalazł trzeci zapach, cichy, ale przecież zdecydowany i wyraźny. Było w nim trochę tytoniowego dymu i inny człowiek, dobry i sympatyczny. Człowiek, od którego już parokrotnie dostawał mięso i brał je ostrożnie zębami, zawsze naturalnie za przyzwoleniem swego pana. A więc chyba o tego człowieka chodzi, o tego samego, który zawsze odkładał nieprzyjemny, dymiący przedmiot, kiedy głaskał Szarika. Do tamtego człowieka jest daleko, ale jeśli trzeba, to biegnąc śladem ich jeżdżącego domu...
Szarik machnął ogonem raz i drugi, a potem liznął swego pana po twarzy.
Na jęzorze została mu gorzka i słona wilgoć. Już dobrze, dobrze... Naturalnie będzie szukał i znajdzie, po co więc te łzy? Chciał zaraz biec, ale pan trzymał go mocno rękami.
— Już gotów — powiedział Janek.
Wasyl podszedł i obudził kapitana Baranowa, szarpiąc go za ramię.
— Niemcy?
— Nie. Dajcie rozkaz, żeby wasi do psa nie strzelali.
— Co takiego?
— Żeby do psa nie strzelali.
— Aha, rozumiem — ocknął się teraz na dobre, zobaczył Janka siedzącego na ziemi z wilczurem w objęciach.
— Gwardiejcy, po sobakie nie strelat’ — tak mało ziemi mieli we władaniu, że słyszeć musieli go wszyscy, których nie zmorzył sen.
Szarik, czując słabnący uchwyt, liznął Janka po ręku, ruszył śladem gąsienic i zniknął w mroku.
— Chmur nie będzie?
— Nie — odpowiedział Wasyl.
— Szkoda.
— Ale nim wzejdzie księżyc, jeszcze sporo czasu upłynie.
Baranow, wyciągnięty na plecach, już spał z powrotem.
— Masz tu zegarek — powiedział Wasyl. — Ja się zdrzemnę, a ty czuwaj. I tak wiem, że teraz nie zaśniesz. Obudzisz mnie o jedenastej.
Kiedy Semen odszedł, z ciemności wynurzył się Sybirak, przysiadł obok Kosa i w milczeniu podał mu woreczek z tytoniem, uszyty z miękkiej, jeleniej skóry.
— Spasibo. Nie palę.
Snajper cofnął się, westchnął. Jankowi zrobiło się żal tego ogromnego mężczyzny. Wziął od niego karabin z lornetą, zważył w dłoni i powiedział:
— Dobra sztuka — dotknąwszy palcami kolby znalazł na niej małe nacięcia o ostrych, nie startych jeszcze kantach i spytał: — A to co, te karby?
— Oni — wyjaśnił krótko strzelec i wskazał dłonią w stronę niemieckich okopów.
14. Psi pazur
Gąsienice wycisnęły w piasku równy, głęboki ślad, obrzeżony dwoma szańczykami, ponadcinany prostokątami traków jak tor kolejowy.
Szarik biegnie tym śladem osłonięty do pół grzbietu. Niesie się równym, wilczym kłusem, niezmordowanym i płynnym, jak poślizg węża.
Głowę ma podniesioną, wzrok skierowany daleko przed siebie.
Węszyć nie trzeba, woń, której szuka, powinna się odnaleźć dopiero tam, gdzie silnie pachnie benzyną, gdzie był czas na wesołe bieganie po trawie.