Выбрать главу

Kłusuje jak automat. Gdy widzi prześwit między drzewami, nie zwalnia, przyspiesza nawet i w paru susach mija trawiastą przesiekę. Trafia na las rzadszy, wysokopienny, kluczy od kępy do kępy poszycia, dobierając drogę, gdzie ciemniej.

Wreszcie otwiera się przed nim puszczańska łączka wypełniona zapachem benzyny, poznaczona śladami gąsienic i kół samochodowych. Tutaj powinien być ten, którego szuka. Przebiega więc tam i na powrót parokrotnie polanę, ale nie znajduje nikogo. Trafia wreszcie na zarzuconą pod drzewami skrzynkę. Obok skrzynki znajduje w trawie grudkę popiołu. Ten popiół jest cząstką szukanego zapachu, ale tylko cząstką i to nie najważniejszą.

Szarik przysiada na tylnych łapach, dysząc rozmyśla chwilę, co robić dalej. To nie trwa długo. Obiega dokoła polanę, potem wpada w las, zatacza drugi, nieco szerszy krąg, potem trzeci jeszcze większy...

Uczono go, że tak trzeba robić po zgubieniu śladu, że na którymś z tych kręgów powinien trafić na właściwy trop, odnaleźć zagubioną nić.

Poszukiwania trwają długo, ale pies nie ustaje, nie odpoczywa, czyni stale to samo — zatacza krąg za kręgiem.

Wreszcie, za którymś razem, daleko już od polany, słyszy głosy i zwolniwszy nieco, widzi z daleka grupkę żołnierzy, stojących wokół samochodu z wysokim, sterczącym drutem anteny. Oni go nie widzą, zajęci są czym innym. Grzebią pod uniesioną maską silnika.

Jeden z nich mówi:

— Spiesz się. Przed świtem wóz musi być gotów, bo genera ł nam łby pourywa. A wszystko przez ten zasmarkany odłamek.

Szarik nie rozumie, co mówią ludzie, woli się jednak nie zbliżać. Nie ma wśród nich tego, o kogo mu chodzi, omija ich więc z daleka, zacieśniając nieco krąg, a potem biegnie znowu lasem, przenika gęste zarośla, przecina niewielkie polanki.

Mija sporo czasu, nim zamknie ponownie koło, i znowu widzi tych samych żołnierzy. Teraz jednak okrąża ich z drugiej strony, daleko po prawej, czujnie zerkając, czy go nie widzą.

W pewnym momencie hamuje tak gwałtownie, że przednie łapy jadą ślizgiem po igliwiu. Zdaje mu się, że chwycił jakiś sygnał. Zawraca powoli, starannie wietrzy i nagle dławi budzący się w piersi skowyt zachwytu. Jest! W trawie leżą drobne grudki leśnej ziemi oderwane z butów, trop wyraźny, a pasmo zapachu gładkie i szerokie jak szosa.

Pewny swego rusza ostro. Ślad prowadzi wprost na skraj puszczy. Tu jest widniej, poprzez drzewa prześwituje z góry srebrne światło — wzeszedł księżyc. Trop idzie brzegiem drogi i lasu. Jest zdecydowany, prosty, ale Szarik musi parokrotnie zboczyć między krzaki, ukryć się i przywarować, bo drogą to w jedną, to w drugą stronę maszerują grupki ludzi. Gdy go mijają, powraca, podejmuje ślad i znowu sunie za nim, nie zważając na ból, który drga w rozerwanym uchu i w skórze, przeciętej kulą na karku.

Obok martwej, spalonej ciężarówki, której szkielet sterczy na drodze, w las skręca ścieżka, wyprowadza Szarika między samochody i czołgi, między żołnierzy śpiących pod drzewami. Zapach prowadzi wprost do niewielkiego wzgórka, w zboczu którego wyryta jest ziemianka. U jej wejścia stoi wartownik z pistoletem maszynowym. Szarik zatrzymuje się na chwilę za pniem, wietrzy, ale ten żołnierz jest przyjazny, przypomina nieco jego pana.

Wilczur wychodzi więc zza drzewa, kroczy przed siebie spokojnie i pojednawczo macha ogonem. Żołnierz jednak nie jest w dobrym humorze.

Widząc psa, woła stłumionym głosem:

— Czego ty tu? Poszedł won! — unosi kolbę.

Szarik odskakuje, cicho i bez warknięcia idzie w las, czeka, by tamten stracił go z oczu, a potem zawraca i nisko nad ziemią, szorując brzuchem o trawę, pełznie ostrożnie od jednej plamy cienia do drugiej, omija miejsca pomalowane księżycem.

Zapach jest coraz mocniejszy, idzie z ciemnego, otwartego okienka, umieszczonego nisko nad ziemią. Można byłoby go dopaść w paru susach, wilczur wie jednak, że z ludźmi uzbrojonymi nie ma żartów. Mimo że skóra drga mu z niecierpliwości, sunie powoli, zamiera nieruchomo na długie chwile.

Wreszcie okienko jest tuż obok. Wsadza w nie mordę i przekonawszy się, że dotarł na miejsce, wpełza powoli do środka, macając łapami ciemność. Nie może znaleźć oparcia, skacze więc, spada na coś, co wali się pod nim. Na prawo i lewo lecą drobne, potrącone przedmioty. Staje wreszcie na ziemi i szarpie zębami za koc, którym przykryty jest człowiek.

— Warta! Co tu się dzieje, u diabła? Światło!

Brzmienie głosu jest twarde i ostre, ale Szarikowi wydaje się melodyjne jak muzyka. Odnajduje dłoń, w której tamten człowiek trzyma pistolet, i radośnie liże ją jęzorem.

Trzaskają drzwi i do wnętrza ziemianki wpada żołnierz, trzymając w ręku zapaloną latarnię.

— Zaraz wygonię drania. On przez okno, obywatelu generale...

Pójdziesz ty won!

Dowódca brygady, mrużąc oczy od światła, patrzy na psa i wstrzymuje żołnierza energicznym gestem ręki.

— Stój. Zasłoń okno, zostaw lampę i wyjdź.

Znowu skrzypią drzwi. Generał w koszuli i spodniach siada na pryczy, stawiając bose nogi na ściągniętym z łóżka kocu. Przygląda się psu nie rozumiejącymi, szeroko otwartymi oczyma. Jest pewien, że dopiero przed chwilą położył się spać. Z daleka, z głębokiego snu powraca do rzeczywistości.

— Szarik, to ty? Skąd się wziąłeś, piesku? Chodź no tutaj.

Uradowany wilczur staje na tylnych łapach, przednie kładzie mu na kolanach, wyciąga mordę ku górze i jak pijany człowiek pragnie się natychmiast całować.

— Poczekaj, poczekaj, daj spokój... Dostało ci się, widzę.

Generał, trzymając łeb psa w obu rękach, uważnie ogląda ucho, dotyka palcami karku, gdzie obok przeciętej skóry zastygł szeroki skrzep. Wilczur skomli ostrzegawczo, czując ból.

— Cicho, cicho. Zaczekaj.

Dopiero teraz spostrzega szalik Janka na szyi psa, bierze nóż zrzucony ze stołu na podłogę, rozcina krzywy ścieg czarnych nici, rozwija wełnianą tkaninę. Potem chwyta kartkę, spiesząc się naddziera ją nawet przy rozkładaniu, czyta. Po raz drugi przebiega oczyma parę rzędów liter i woła:

— Warta!

Żołnierz natychmiast staje w drzwiach.

— Wypędzić go, obywatelu generale?

— Głupiś. Dyżurnego oficera sztabu do mnie, biegiem.

Fizylier znika, a generał znajduje na półeczce puszkę z konserwami, rozcina ją nożem i całą zawartość wykłada na talerz, stawia przed psem.

— Jedz, Szarik. No jedz, czemu nie chcesz.

Szarik jest zawstydzony. Zdaje mu się, że w tonie człowieka są jakieś nutki gniewu, więc chyba już wszyscy wiedzą o tym zającu, który wszedł w drogę i powstrzymał go na tropie. Głos człowieka łagodnieje:

— Nie chcesz jeść bez Janka? Wierny, dobry pies.

Dyżurny oficer wpada zdyszany i staje jak wryty, gdyż widok jest niecodzienny: dowódca brygady w koszuli i spodniach, ale boso siedzi na podłodze. Obok niego pies, którego generał obejmuje ramieniem, przytula kosmaty łeb do piersi i mówi:

— Nie wiesz, sam nie wiesz, głupie bydlę, jakiś ty mądry.

— Słucham, obywatelu generale.

— Nie wtrącaj się, to nie do ciebie. A teraz słuchaj: natychmiast zamelduje się do mnie lekarz z opatrunkami, zastępca do spraw technicznych z pompą paliwową do czołgu T-34. Wyprowadzisz samochód pancerny, dwa lekkie czołgi i dwie drużyny fizylierów. Powtórzcie, poruczniku.

Zdumiony oficer powtórzył rozkaz, który jego zdaniem był najdziwniejszym z rozkazów, wydanych w wojsku, zasalutował i już wychodził, ale generał zawrócił go:

— Poczekajcie. Niech tu przyjdzie jeszcze krawiec z igłą, nićmi i kawałkiem brezentu. To wszystko. Wykonujcie.