Выбрать главу

To była Lidka. Mówiła sennie, niespiesznie, głosem dziewczyny rozbudzonej przed chwilą ze snu.

— Wisła, ja Jodła. Słyszę. Odbiór.

— Ja Dąb. Słyszę...

Poszczególne kompanie meldowały jedna po drugiej, z pozoru spokojnie, może tylko nieco szybciej, niż było trzeba. Janek poczekał i zgłosił się jako ostatni:

— Wisła, ja Grab. Słyszę was dobrze. Odbiór.

Nie powiedział Grab jeden, wymienił kryptonim całego plutonu, a jednak byli sami, w pojedynkę. Chorąży Zenek wraz z całą załogą spłonął wówczas, kiedy ściągał na siebie ogień osłaniając ich rajd do okrążonego batalionu.

Zginął szybciej, niż zdążył się dogotować rosół z kury schwytanej przez jego mechanika. Trzeci wóz o dzień później dostał w silnik i odciągnięty przez transporter pełnił służbę przy sztabie jako nieruchomy punkt ogniowy.

— Ja Wisła, słyszę was wszystkich. Ciebie, Grab, również.

Nie bardzo zrozumiał, czy te ostatnie słowa ma traktować jako wyróżnienie, czy może kpinę. Wzruszył ramionami niezadowolony, ze trochę go jeszcze obeszło. Pomyślał z radością, jak prosta i naturalna jest jego nowa znajomość. Jeśli cało wyjdę z bitwy, to może za parę dni nadejdzie list ze szpitala. Wtenczas ja do niej napiszę, że nasz czołg nazywa się „Rudy”. I napiszę jeszcze, że to od barwy twoich włosów, Marusia...

Poczęła bić artyleria. Wystrzałów nie było słychać, pociski nie przegwizdywały górą, lecz rwały się gdzieś niedaleko na przedzie przed nimi.

Widocznie strzelali z tamtej strony, od zachodu. Domyślał się tylko, lecz nie mógł zobaczyć, bo pole widzenia przesłaniały sosenki.

— Dziobią w folwark — wyjaśnił Semen. — Pewnie już niedługo...

Z wieży czołgu, ponad zielonymi czubami drzewek, w odległości nie większej niż sześćset metrów, widać było spory zespół budynków murowanych z kamiennych głazów, o ścianach prawie ślepych, gdzieniegdzie tylko poznaczonych prostokątnymi okienkami. W prześwicie między dwoma budynkami mógł obserwować kawałek dziedzińca; po prawej od zabudowań drogę brukowaną kocimi łbami, a bliżej rzadki sad z jabłoniami, pod którymi stało kilka różnobarwnych uli. Wokół obór i stajni kłębiły się w tej chwili wybuchy, wzniecały tumany kurzu, a jeden z nich zdarł maskowanie ze stojącego przy drodze działa. Wasyl naprowadził w tym kierunku lufę armaty, ale nie strzelał, tylko zapamiętał.

— Szafa nie gra? — spytał Kosa.

— Cisza.

Z daleka, zza folwarku, od tej strony, gdzie za spaloną wsią rozciągał się las, dobiegło dudnienie silników i czołgowe wystrzały. Semen odgadł, że tam musi być dowódca i rozkaz do ataku został wydany bezpośrednio, a nie przez radio. Oni poszli, a my tu czekamy w zasadzce — pomyślał. — Słońce mamy za plecami, od strony Niemców nas nie widać.

Z południa, na małej wysokości, wyskoczył klucz samolotów. Dolatując nad folwark, zmieniły szyk, pełzły jeden za drugim jak nanizane na sznurek i prowadzący nagle załamał tor lotu, znurkował, zrzucił bomby. W momencie, gdy pierwszy wyprowadzał, a drugi ruszał do ataku, od ziemi trysnęły ku górze wysokie kolumny piachu przemieszanego z resztkami nadpalonych belek, z cegłami z rozbitych kominów.

— Co tam się dzieje? — spytał niespokojnie Saakaszwili.

— Sztukasy rąbią w naszych, pierona — zaklął Jeleń. — Jejku kandy, chałupa się ruszo.

— Widzę, pilnuj jej, zapamiętaj, gdzie stanie — odpowiedział Semen.

— Rypniemy do niej?

Wasyl nie odpowiedział. Powolnym, spokojnym ruchem przesunął lufę działa, wziął na celownik pełznący dach. Nietrudno było odgadnąć, co się stało. Jakiś wóz czy działo pancerne zamaskowane w chałupie ruszyło z miejsca i wlokło na sobie dach razem z belkowaniem. Łatwo mógł je zniszczyć, ale wówczas zdradziłby stanowisko.

Samoloty zrzuciły bomby i teraz, rozgniewane jak osy, kłuły las za wsią długimi żądłami serii kaemów i szybkostrzelnych działek. Widać było smugi sięgające ziemi, kłęby kurzu podniesionego wybuchami bomb. rozłażące się w spokojnym powietrzu i dreszcz chodził po skórze na myśl o tym, co działo się tuż przed nimi, w odległości nie większej niż półtora kilometra.

Ze wschodu, ponad zaczajonymi czołgami, przemknęły dwie pary myśliwców. Sztukasy zaniechawszy ataku poczęły wiać w różne strony.

Ostatni, który spostrzegł niebezpieczeństwo, nie zdołał umknąć i przebity z góry seriami broni maszynowej zapalił się, zwalił w las.

Myśliwce odeszły w pościgu na zachód, niebo było znowu czyste. Tylko zza folwarcznych budynków huczały czołgowe armaty Niemców i poszczekiwały moździerze. Pociski rwały się za wioską, a tutaj, na skraju lasu i sosnowego zagajnika, w dalszym ciągu było spokojnie.

— Odparli naszych? — spytał Saakaszwili.

— Odparli.

— Czemu my próżnujemy, przecież...

— Niech to cholera — przerwał Gruzin zdenerwowanemu Jankowi.

— Sam pytałeś nocą — zwrócił się Semen do Kosa — skąd wiemy, że przeciwnik zrobi nieostrożny ruch. Wiemy tylko, że powinien taki ruch zrobić. Czekamy na chwilę, w której się zapomni czy przeliczy.

Na długie minuty zaległa w czołgu cisza. Pod pancerzem robiło się coraz cieplej, a niebo w wizjerach pobladło, zapowiadając upał. Szarik objedzony świeżym mięsem spał spokojnie. Jeleń, który wszystkie wydarzenia zwykł traktować filozoficznie i nie przejmował się niczym zbyt długo, również zadrzemał, kiwnął się, uderzył głową o pancerz i przebudzony ziewnął. Janek wyjął zamek z karabinu maszynowego, obejrzał, zdmuchnął niewidzialny pyłek i zaryglował z powrotem.

W różny sposób znosili ciężar oczekiwania. Gdyby od razu, z samego rana ruszyli do bitwy, nie mieliby czasu myśleć. Teraz, kiedy wiedzieli o nieudanym ataku kompanii stojących po drugiej stronie wsi, wyobraźnia podsuwała im obrazy spalonych wozów, rozszarpanych odłamkami ludzi. W tykaniu czołgowego zegara, w lekkim szeleście wiatru, w przepływających obok minutach rozpuszczony był strach. Grześ sięgnął do gaśnicy i ledwo jej dotknąwszy, cofnął rękę. Zanucił pod nosem piosenkę, urwał po paru tonach.

Sprawdził zamek włazu przed sobą, pogłaskał pancerz.

— Dobry „Rudy” — szepnął i dodał głośno: — Wasyl, widać co?

— Jak zobaczę, powiem.

Między budynkami folwarku, w równych odstępach czasu, parokrotnie stęknęły moździerze, rozrzuciły wachlarzem miny po lesie. Semen widział, jak obsługa wlecze rurę za sobą, zmieniając stanowisko, i opuszcza w wykop pod akacją. Zapamiętał miejsce, w którym się skryli, sprawdził wzrokiem, czy stoi działo przy drodze i gdzie pod dachem maskuje się niemiecki czołg.

— Nic ważnego, fryce się denerwują i hałasują trochę.

Po raz drugi z zachodu odezwała się radziecka bateria haubic. Wybuchy poczęły tryskać między budynkami, jeden z pocisków rozwalił kamienny narożnik obory. Semen liczył początkowo, a potem przestał, bo włączyły się nowe lufy, ogień zgęstniał, rąbał coraz szybszymi salwami w niemieckie pozycje. Wreszcie artyleria urwała i słychać było warkot silników za wsią, długie serie karabinów maszynowych.

Niemcy widocznie zdecydowali wyjść do przeciwuderzenia, bo nagle, zrzucając maskowanie, ruszyły z miejsca dwa, a potem jeszcze cztery czołgi.

Wznosząc tumany kurzu, poszły w stroną skrzyżowania dróg. Semen przygryzł wargi i zdjął dłoń ze spustu. Bardzo go korciło, by posłać za nimi parę pocisków. Wozy zniknęły mu z oczu za budynkami i drzewami, za ścianą pyłu, którą podniosły.

Znowu od południa, tym razem na nieco większej wysokości, szły dwie eskadry samolotów. Wasyl patrzył na nie z uśmiechem i w momencie, kiedy poczęły zmieniać szyk, gotując się do nurkowego ataku, zatarł ręce.