Przywykli do siebie, wspólnie prowadzili gospodarstwo, wykłócali się w komendanturach o przydział dobrego prowiantu, co przychodziło im tym łatwiej, że czołgiści podkreślali znaczenie sztuki cyrkowej oraz konieczność utrzymania w formie zarówno atlety, jak i zwierzyńca, a Iwan zwierzał się szeptem magazynierom, że wstyd mu dla żołnierzy sojuszniczej polskiej armii byle jaką kaszę gotować. Wiodło się im nie najgorzej, lecz mimo to pancernych złościł każdy dłuższy przystanek. Bardzo pragnęli dotrzeć wreszcie do swoich, a nawet, kryjąc zdenerwowanie jeden przed drugim, martwili się, czy zdążą na czas, czy nie przyjadą po wszystkim. Zadowolony z przedłużającej się podróży był chyba tylko Szarik, który ani na chwilę nie odstępował Kroszki.
Trzeciego dnia rano, licząc od chwili, w której pod Poznaniem zdobyli szturmem miejsce w przyczepie, minęli Lębork. Nisko nad szosą pojawił się focke–wulff, nie strzelał jednak, szedł w lekkich skrętach na pełnych obrotach, a za nim gonił ostronosy jak. Nasłuchiwali chwilę coraz cichszego grania silników, ciężarówka wtoczyła się na górkę i wówczas po raz pierwszy usłyszeli niedaleki pomruk armat.
— Chłopaki, za parę godzin zobaczymy Wasyla — powiedział Janek. — Zdążyliśmy.
— Miałeś pietra, że dla ciebie nie starczy? — roześmiał się Iwan.
— Tak. Ja jestem z Gdańska, tam mieszkałem przed wojną. Ojciec zginął na Westerplatte.
Pierwszy raz powiedział głośno o śmierci ojca. Do tej pory, jakby w wyniku milczącej umowy, ani Grześ, ani Gustlik nie wspominali o tym, czego byli pewni.
Szosa lekko opadała w dół, weszła w las. Wszyscy trzej czołgiści wysunąwszy głowy przez okienko patrzyli naprzód, jak gdyby za lada zakrętem mieli zobaczyć Gdańsk.
Minęli schludne, czyste Wejherowo, wyjechali spomiędzy domów i w momencie kiedy z lewej, zza toru kolejowego, podeszła do nich szosa biegnąca z północy, Janek nagle skoczył od okna i zabębnił po ścianie od strony szoferki. Tłukł pięścią, potem kolbą.
— Ostrożnie, bo ścianę rozwalisz — mruknął Iwan. — Już przecież hamuję.
— Przepraszam, wybaczcie, ale tam stoi „Rudy”.
— Kto?
— Nasz czołg, „Rudy”.
Wszyscy trzej rzucili się do drzwi, skakali ze stopni jeszcze w biegu.
Jeleniowi podwinęła się świeżo zrośnięta noga, wywinął kozła, ale zerwał się zaraz i lekko kulejąc biegł za przyjaciółmi.
Na polu, nie więcej niż piętnaście metrów od drogi, stał ich czołg. Trudno orzec, po czym Janek poznał z daleka, ale teraz, kiedy go już dopadli, nie było wątpliwości — zgadzała się cyfra na wieży, rysunek orła z rozmazanym nieco prawym skrzydłem i rysy na stali, które znali równie dobrze jak szramy na własnej skórze. I wreszcie ta gruba, prostokątna łata na czołowym pancerzu, której badawczo dotykali palcami.
Nie wiedzieli, czemu nikogo nie ma w maszynie, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądała na uszkodzoną. Grześ dotknął ręką płyty na silniku i powiedział:
— Chłodny, dawno nie pracował.
Rozejrzeli się i dopiero teraz spostrzegli, że na szosie prócz samochodu, którym przyjechali, stoi ciężarówka, a obok niej grupka żołnierzy w zielonych płaszczach i polówkach. Tamci również patrzyli badawczo w ich stronę i wreszcie naprzód wyskoczył mały, krępy Wichura, ten sam, z którym odbywali w Sielcach pierwszą drogę do brygady. „Król kazachstańskich szos” osłonił oczy dłonią i wrzasnął z całej mocy:
— O rany, chłopaki, popatrzcie! Toż to Kos, Jeleń i ten ich Gruzin. Cała załoga.
Skokiem przesadził rów, biegł ku nim, a z tyłu reszta żołnierzy. Dopadli ich przy czołgu, na rozmokłej zaoranej ziemi, obejmowali się, klepali po ramionach. Z obu stron padały pytania, na które nikt nie nadążał odpowiadać, okrzyki, których w ogólnym zgiełku nikt nie mógł zrozumieć.
Od cyrkowego wagonu biegły dokazując oba psy, a za nimi szli powoli Iwan i Natasza.
Ucichło wreszcie nieco, Wichura dorwał się do głosu.
— Chłopaki, zostawcie tego grata. Dostaniecie nowy wóz. Przyszły teraz maszyny z działami 85 milimetrów. Kapujecie? Potęga! Wprost z fabryki. Takie czołgi, że buzi dać.
— A nasz „Rudy”? Co mu jest? — spytał Saakaszwili.
— Toście nie widzieli? Z tamtej strony, na burcie ma dziurę jak pięść.
W silnik dostał, już nie da się naprawić.
— Semen pojechał po nowy silnik? — spytał Janek.
— My tu poczkómy — powiedział Jeleń. — Jak Wasyl przywiezie, to wstawimy i jeszcze pokażemy, co nasz „Rudy” je wart.
Wichura zawahał się, przybladł nagle, zesunął z czoła czapkę i powiedział.
— Dajcie spokój. Nas tu właśnie przysłali z wozem, żeby zabrać radio, celowniki, amunicję, narzędzia i w ogóle co się jeszcze da. Generał rozkazał, żeby zostawić.
— Ale... — wtrącił Janek.
Wichura nie dał mu przerwać, mówił szybko dalej.
— Nasi od przedwczoraj już w Gdyni. Jedna kompania fizylierów z plutonem czołgów poszła do Gdańska. Jeszcze tylko Oksywia Niemcy twardo bronią, ale koniec bliski.
Janka coś zaniepokoiło w tej pospiesznej opowieści, w twarzy Wichury i stojących za nim żołnierzy.
— Wasyl wyjechał po silnik? — spytał po raz drugi.
Zrobiła się cisza. Chwilę nikt nic nic mówił, a potem Wichura gwałtownym ruchem zdjął czapkę, postąpił pół kroku do przodu.
— Myślałem, że wiecie... — zaczął patrząc pod nogi. — Jak podeszliśmy do Wejherowa, to nas spotkali w lasach partyzanci. Mieli takie kartki, a na nich zaznaczone, gdzie u Niemców jakie punkty ogniowe i gdzie miny. Ich dowódca, tych partyzantów, to trafił do generała i potem jechał z naszymi czołgami, drogę pokazywał. Wzięliśmy miasto od razu z dwóch stron, bez żadnych strat. Dopiero jak nasi dojechali tutaj, za domki, to na skrzydle z zasadzki odezwały się działa pancerne.
Przerwał, otwartymi ustami chwytał powietrze. Kos szarpnął go za rękaw.
— Mów dalej.
— No i wasz czołg dostał, z silnika poszedł ogień. Porucznik Semen wyskoczył z gaśnicą na pancerz, zbił płomień, ale serią go ścięli. Tam leży — pokazał wzrokiem.
Zobaczyli wzgórek nieduży wśród pola, kupkę kamieni, parę suchych ostów sterczących wysoko. Obok stał słupek brzozowy zakończony gwiazdą, wisiał na nim czołgowy hełmofon. Pod słupkiem, ciemniejsza nieco od bruzd zoranego pola, garbiła się świeża ziemia.
Bez słowa wszyscy trzej ruszyli w tamtym kierunku. Nikt nie szedł za nimi.
— To ich dowódca — wyjaśnił Wichura Iwanowi i Nataszy.
— Jasne — powiedział atleta. — Pożegnajcie chłopaków od nas.
Musimy jechać dalej.
Wolnym krokiem poszli do wozu, wspięli się po schodkach i zniknęli w otwartych drzwiach. Wskoczyła za nimi Kroszka, tuż za nią Szarik.
Ciężarówka poczęła wolno ruszać. Szarik wyjrzał, szczeknął i zeskoczył na asfalt. Biała Kroszka, przytrzymywana za obrożę, szarpała się w ręku Nataszy, skomlała, usiłując wyskoczyć. Przyczepa sunęła coraz szybciej. Wilczur ruszył za nią, jak gdyby chcąc dogonić, ale zawrócił i nie patrząc w stronę odjeżdżających, ze spuszczoną głową podszedł do swej załogi. Był już nie piąty, lecz czwarty.
Nie rozumiejąc tego, co się stało, liznął rękę swego pana. Janek poruszył palcami, schwycił go za kudły.
— Nie ma Wasyla, Szarik — powiedział.