— Jasne.
Uśmiechnęli się obaj i pochylili nad mapą, by pisać scenariusz dramatu na dzień jutrzejszy — bitwy o Oksywie.
Janek wrócił pod wejherowo, przyczepiwszy się na drugim siodełku u jakiegoś radzieckiego motocyklisty. Szarik biegł za nimi, nadążał, bo specjalnie jechali wolniej.
Saakaszwili i Jeleń nie próżnowali przez ten czas, sprawdzali kolejno mechanizmy, a teraz wzięli się do roboty we trzech i pracowali zawzięcie aż do wczesnego zmierzchu. Sporo było drobiazgów, lekkich uszkodzeń, które musieli usunąć, ale ukończyli wszystko i pozostała tylko sprawa silnika.
Radio okazało się posłuszne nad podziw. Odbierali na nim niemieckie i rosyjskie głosy, a nawet jakąś muzykę odległej radiostacji Brygada milczała, lecz w końcu udało im się chwycić głos oficera z kwatermistrzostwa, który meldował komuś o dostarczeniu na miejsce chleba, boczku i konserw.
Zaczęli żartować na ten temat i nagle poczuli, jak bardzo są głodni. Nie jedli przecież od rana. Zerkali ku szosie, po której raz po raz przejeżdżały ciężarówki, ale żadna nie wyglądała na wiozącą prowiant, nie dawała nadziei na wycyganienie czegoś i pożywienie się u sojuszników.
Zmęczeni przysiedli rzędem na tylnym pancerzu. Za plecami, na wschodzie, pogrzmiewały bezustannie armaty, wyły silniki samolotów.
— Jeju, wszystko na opak — powiedział Jeleń. — Front na wschodzie, a na zachodzie ciche miasteczko.
— A dobrzy ludzie w tym miasteczku pewno teraz kolację gotują — stwierdził smętnie Saakaszwili.
— Trzeba by pójść do Wejherowa — doradził Janek.
— Trzeba by, ale kto ma pójść?
— To może jo — zaproponował Gustlik. — Poczkejcie, tu ktoś wandruje w naszą stronę, to się spytamy.
Brzegiem szosy nadchodził niewysoki człowiek w ciemnym kapeluszu z przymiętym, oklapłym rondem. Pod lewą ręką niósł teczkę, a w prawej gliniany dzban. Chcieli zawołać, ale on sam skręcił, przeskoczył rów, szedł do czołgu po zoranym polu, grzęznąc w błocie. Nie wyjąwszy z ust glinianej fajeczki, uchylił kapelusza.
— Dobry wieczór. Panowie tu, na moim polu...
— Dobry wieczór. Wojna dróg nie wybiera, a my wiele nie zadepczemy.
— A bo ja dbam o ziarno? Wiadomo, że wojna. Co zostanie, to urodzi.
Widzę tylko, że panowie cały dzień bez jedzenia pracują, to ja właśnie przyniosłem.
— Niech się pan nie gniewa — przeprosił Kos. — Chcieliśmy właśnie pójść do miasteczka, żeby coś kupić. Czekamy tutaj, bo mają nam silnik przywieźć i tak cały dzień zeszedł. Dlatego jesteśmy trochę nie w humorze.
— Jak się czeka, to się ckni. Za pieniądze nic byście w mieście nie dostali.
Wyjął z teczki lnianą serwetkę haftowaną po brzegach w kolorowe chabry i kąkole, rozłożył na pancerzu, rozstawił gliniane miski z czarną, błyszczącą polewą, nalał z dzbana grochówki. Obok położył kilka wędzonych fląder, połówkę świeżego chleba.
Podziękowali raz jeszcze i wydzieliwszy porcję dla Szarika wzięli się do jedzenia. Kaszub stał obok nich, pykał fajką, popatrując w stronę Gdyni. W kącikach uśmiechniętych oczu robiły mu się drobniutkie, wesołe zmarszczki.
Milczał długo, a potem powiedział:
— Jak się czeka, to się ckni. Czekaliśmy na was przez pięć i pół roku.
Ckniło się bardzo. Dopiero od zimy czterdziestego pierwszego na drugi rok, jak się w naszych okolicach zjawił West, jak nasz kaszubski „Gryf” powstał, to już nie tak. Różne rzeczy dziać się zaczęły: to żandarm zniknął, to posterunek się spalił, to mostek na szosie czy torach w powietrze wyleciał.
— A jak to było, kiedy nasi przyszli? — spytał Janek z ustami pełnymi ryby i chleba. — Bo my dziś dopiero pierwszy dzień, my ze szpitala.
— Jak było? Ano tak: kobiety chodziły, Niemcy się ich nie czepiali, i widziały, gdzie oni miny kładą, gdzie jaki bunkier budują. West zrobił taki plan, a potem przerysował go przez kalkę. Jak usłyszeliśmy działa od zachodu, to rozesłał nas paru po lesie i powiedział, że kto pierwszy na wojsko trafi, to żeby oddał. Dobrze wyszło. Wasze czołgi raz dwa miasto wzięły i tylko tutaj ten biedak został, co go na górce pochowali. Wiecie może, jak się nazywał?
— Nazywał się Semen, porucznik Wasyl Semen.
— Wasyl Semen — powtórzył Kaszub. — Trzeba zapamiętać. Jak deszcz napis zmyje, to żeby poprawić i dzieciom powiedzieć. A on był z daleka?
— Z Rosji — wyjaśnił Janek i zapytał: — A ten West, o którym mówicie, to Polak? Nazwisko dziwne...
— Polak, w partyzantce tak go nazwali.
— A jak się naprawdę nazywa?
— Tego, panie, nie wiem i pytać nie trzeba, bo jakbym nawet wiedział, to nie powiem. Partyzancka rzecz. Jego sprawa: zechce, to sam powie, a nie zechce... — lewą ręką gładził łeb Szarika, który od pierwszej chwili obdarzył go zaufaniem.
Dojadali, odrzucając daleko na pole wyssane szkieleciki ryb. Pociemniało już prawie zupełnie i od strony Gdyni ostrzej teraz dobiegały grzmoty, widać było błyski.
Szosą podjechała ciężarówka, a za nią ciągnik czołgowy z dźwigiem. Oba wozy przystanęły. Przez pole, w stronę uszkodzonego czołgu, ruszył mechanik w kombinezonie. Podszedł do nich, ocierając ręce o kłąb paździerzy.
— Sojuzniki, prywiet. Kak zwat’ waszu maszynu?
— „Rudy”.
— To my do was.
Obszedł czołg dokoła, obejrzał przestrzelinę i rozbity silnik, wyciągnął z kieszeni latarkę i dał znak tamtym stojącym na szosie.
— Wszystko będzie dobrze — oświadczył. — Wywalimy stary, damy nowy, gwardyjski silnik. Do rana będziecie gotowi, zdążycie jeszcze powojować.
Ciągnik zjechał przez rów, zataczając półkole podszedł z tyłu do czołgu.
Ramię dźwigu sterczało nad nim jak ostry, zagięty pazur.
Kaszub zebrał miski, złożył serwetkę, zapakował to wszystko do teczki i spytał Janka:
— Jutro będziecie się bić?
— Tak.
— Trzech was tylko?
Janek zapomniał o tym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że brakuje im czwartego członka załogi i mruknął niepewnie:
— To nic, dobierzemy kogoś po drodze.
Pracowali w milczeniu, rozumiejąc się nawzajem z pół słowa. Noc była mroczna, podświecali sobie ślepymi, niewielkimi lampkami, przeciągniętymi na kablach z ciągnika i z czołgu.
Zeszło im dłużej, niż myśleli. Stary silnik usunęli szybko, ale potem trzeba było oczyścić komorę, wybrać z silnikowego przedziału każdy, najdrobniejszy nawet odłamek, wytrzeć do czysta. Z ustawieniem nowego też były kłopoty, ale wreszcie siadł na podstawie. Otworzyli dopływ paliwa i Saakaszwili z biciem serca uruchomił starter. Zawirowało koło zamachowe, przerzucił je na silnik, a tamten od razu chwycił i zagrał mocnym dźwięcznym głosem. Wyłączyli po ciemku, uścisnęli sobie ręce i sprawnie, szybko postawili płytę pancerną.
Dziura po pocisku została załatana wcześniej.
Mechanicy poczęli się już szykować do odjazdu, zapalili tylko jeszcze po papierosie, kiedy Szarik warknął przyjaźnie i z ciemności wynurzył się znowu ten sam Kaszub.
— Żona podgrzała kawę, upiekła dla was bułeczki.
— E, to wy tutaj macie własne zaopatrzenie — śmiali się Rosjanie. — Widać, że doświadczeni frontowcy, z głodu nie zginiecie.
Bułki i kawa zostały podzielone równo na wszystkich, wliczając naturalnie i psa. Kiedy jedli, Kaszub pociągnął Janka za rękaw.
— Jest was trzech, jednego brak. Przyprowadziłem czwartego.