Выбрать главу

Niemcy zaczęli nieco później. Od strony folwarku dobiegały teraz szybkie, włażące jeden na drugi wybuchy pocisków. Wziął słuchawki radiowe i spytał:

— Modrzew, ja Wisła. Co tam u was za hałasy?

— Ja Modrzew — przyszła natychmiastowa odpowiedź. — Tłuką do nas. Widać już czołgi i ruszającą piechotę.

— Modrzew, zapamiętajcie, nie pozwalam odejść z folwarku.

— Ja Modrzew, zrozumiałem.

Razem ze światłem nadchodzącego dnia rósł łoskot bitwy. Słychać już było nerwowy terkot karabinów maszynowych, drobniejszy nieco automatów i ostre wystrzały armatnie naszych czołgów.

Generał zesunął dłonią jedną słuchawkę z ucha, by mu nie przeszkadzała łowić dźwięków bitwy. Nie ruszał się jednak z miejsca, nie podchodził do lornety. Wytrawny muzyk słuchając po raz pierwszy nieznanej uwertury orientuje się jednak, jaka powinna być kolejność jej poszczególnych części, kiedy należy się spodziewać łagodnego adaggio, a kiedy forte. Generał wiedział, że lada chwila powinien przyjść meldunek od Modrzewia.

— Wisła, Wisła, ja Modrzew. Obchodzą mnie z prawego skrzydła.

Przenikają na tyły, w kierunku zagajnika i drogi wychodzącej z wąwozu. Siły nieprzyjaciela: pluton czołgów i około kompanii piechoty.

— Jasne — nie używając kryptonimu odpowiedział generał. — Trzymajcie folwark, nie martwcie się.

Powiedział to głosem pewnym i spokojnym. Tamtym powinno się wydać, że ma co najmniej kompanię czołgów w zanadrzu. W rzeczywistości na skraju zagajnika było tylko tych dziewięć przeciwlotniczych kaemów kalibru 12,7 milimetra. Piechotę prawdopodobnie odetną, ale czołgi po nich przejadą, wyjdą na tyły i utkną dopiero gdzieś dalej, na stanowiskach artylerii. Generał podniósł słuchawkę telefonu:

— Co u was?

Dowódca kompanii przeciwlotniczych kaemów zameldował:

— Na stanowiskach, gotowi do walki.

— Otworzycie ogień albo na mój rozkaz, albo dopiero wówczas, gdy piechota będzie o sto metrów. Wcześniej się nie zdradzajcie.

— Rozkaz.

Podszedł do lornety nożycowej, spojrzał na przedpole. Widocznie skrawek słońca wyjrzał już zza horyzontu, bo kłęby kurzu nad folwarkiem oświetlone były młodymi, różowymi promieniami. Pociski jeszcze tam wybuchały, ale rzadziej. Ogień niemieckiej artylerii wyraźnie osłabł. Gdyby nie ta grupa na skrzydle, można byłoby pomyśleć o przejściu do ataku. Żeby tak mieć jeszcze ze trzy, chociażby dwa wozy w odwodzie.

Z tylu, za plecami generała, odezwała się Lidka nienaturalnym, zdumionym głosem:

— Ja Wisła. Powtórzcie, nie rozumiem.

Dowódca odwrócił się, spojrzał na bladą twarz dziewczyny.

— Co takiego?

Wyłączyła mikrofon i z przybladłymi wargami, ze strachem w oczach, powiedziała:

— Obywatelu generale, zameldował się Grab jeden, ale to niemożliwe. Przecież...

Generał pospiesznie nałożył słuchawki i spytał:

— Grab, gdzie jesteś?

— Ja Grab — usłyszał obcy, nie znany mu głos. — Idę piaszczystym wąwozem pod górę.

To nie był Janek Kos. Generałowi błyskawicznie przeszło przez myśl, że widocznie dobrali sobie kogoś czwartego do załogi, ale na wszelki wypadek, żeby się upewnić, spytał jeszcze:

— Kogo masz obok siebie po prawej?

— Ja Grab... — tamten zawahał się, odpowiadając na dziwne pytanie, lecz dodał szybko: — Obok mnie Szarik.

— Podejdź do końca wąwozu, ale nie wychodź na górę. Przygotujcie wóz do boju, czekajcie rozkazu.

Wyłączył mikrofon, wezwał szefa sztabu.

— Cały odwód biegiem do wąwozu. Tam czeka nasz czołg.

Nie zdejmując słuchawek, powrócił do lornety, skierował ją w prawo, by widzieć skraj zagajnika z ową zasadzką karabinów maszynowych. Droga prowadząca z wąwozu biegła w poprzek pola, nieco na przedzie. Jeszcze dalej, na wysokości folwarku, były rozrzucone kępy krzaków i właśnie teraz pokazały się wśród nich ruchome zarysy trzech czołgów. Prowadzili ogień na ślepo, ale nie wstrzymywani szli pewnie. Między wozami biegły malutkie sylwetki ludzi. Niemcy groźnie rośli w oczach, ale generał się uśmiechnął.

Miał szansę. Co prawda tylko jedną do trzech, ale przeciwnik nie znał jego kart.

— Grab jeden. Ja Wisła. Czy słyszycie?

— Grab jeden, słucham.

— Uwaga, chłopcy — powiedział ciepło, używając zwrotów pasujących raczej do zwykłej rozmowy i nie przewidzianych w regulaminie. — Na rozkaz przesuniecie się parę metrów do przodu, tak by tylko wieża wyszła ponad krawędź wąwozu. Postawcie od razu celownik na dwieście metrów.

Zobaczycie przed sobą trzy Wozy, ale one wyjdą bokiem pod waszą lufę.

Piechotą kto inny się zajmie. Od tyłu podchodzi do was nasz odwód.

Zniszczywszy czołgi, uderzycie razem z fizylierami w prawo, poprzez rzadkie kępy drzew. Jasne?

— Jasne — usłyszał w słuchawkach.

Niemieckie czołgi z piechotą zbliżały się ciągle. Nie mógł już ich pomieścić wszystkich razem w polu widzenia. Skierował wzrok na wóz prawoskrzydłowy, najbardziej wysunięty do przodu. Czekał chwili, kiedy dojdzie do drogi. Czołg zwolnił nieco przed rowem, wjechał weń pochylając się naprzód i zwiększywszy obroty silnika poczynał wypełzać, zadzierając łeb wysoko ku górze. Generał chwycił telefoniczną słuchawkę:

— Kaemy, ognia!

Nim jeszcze tamci zdążyli powtórzyć komendę, rzucił przez radio:

— Grab, wysuń wieżę i rąb, jak potrafisz.

Z ostatnim słowem dobiegło na punkt dowodzenia niskie dudnienie ciężkich serii, wyrzucanych gwałtownie przez dziewięć luf. Po polu szły kręte wstążki kurzu, jak chlaśnięcia biczy. Piechota niemiecka przypadła do ziemi.

Czołgi dostrzegły cel, pierwszy przystanął, błysnął ogniem, potem ruszył pod osłoną wystrzałów dwu pozostałych.

Jeśli „Rudy” się spóźni o trzydzieści sekund... — pomyślał generał.

W tej samej chwili, w miejscu gdzie droga wychodziła z wąwozu, tuż ponad ziemią dostrzegł błysk i najbliższy czołg stanął w płomieniach. Teraz dopiero dowódca wypatrzył wieżę — ciemny, obły kształt ledwo uniesiony nad pole. Załoga nie próżnowała. Raz po raz z lufy tryskał ogień i już drugi wóz wysnuł za sobą kitę dymu, zwiększył szybkość, jakby chciał od niej uciec, zwolnił i nagle wszedłszy w zakręt począł zataczać koła, dymiąc coraz mocniej. Widocznie silnik pracował, a ranny lub zabity kierowca zwalił się na bok, unieruchomił prawą dźwignię.

Trzeci niemiecki czołg obrócił wieżę, odpowiedział ogniem, lecz nie widząc dokładnie przeciwnika wykonał nagły zwrot i począł się cofać ku swoim. Za nim skokami ruszyli grenadierzy.

— Grab, gdzie nasza piechota?

— Przy mnie.

— Razem naprzód!

Generał widział, jak wieża drgnęła, uniosła się ponad ziemię i wreszcie z wolna wysunął się cały T-34. Mełł zawzięcie gąsienicami piasek, z trudem parł do przodu.

Fizylierzy minęli go, wypadli na pole i wachlarzem rozwijając tyralierę ruszyli w ślad za grenadierami. Stopniowo, od prawego, milkły przeciwlotnicze kaemy, żeby nie razić swoich.

„Rudy” wygramolił się wreszcie, wyszedł na twarde i przystanąwszy, łupnął trzykrotnie do wiejącego czołgu. Pierwsze dwa pociski zmarnowali w pośpiechu, nie dawszy odpowiedniego wyprzedzenia. Trzeci trafił w gąsienicę, wyszarpnął prowadzące koło i cisnął je wysoko w górę, razem z kilkoma trakami.

Czołg znieruchomiał. Obrócił wieżę, by się bronić, ale nasi już mieli go na celowniku, skrzesali jednym pociskiem iskry po pancerzu i wreszcie wrąbali celnie pod samą wieżę. Wóz dźwignął się ku górze i rozszarpany wybuchem amunicji stanął w płomieniach.

Huk eksplozji dobiegł na stanowisko dowodzenia razem z okrzykiem nacierających fizylierów. Były to nieliniowe drużyny, zebrane z ludzi pracujących zazwyczaj na tyłach, ale teraz, gdy gnali za grenadierami, gdy przeciwnik zaskoczony niespodzianym uderzeniem dał się przestraszyć i począł uciekać, nacierali nie gorzej niż frontowcy.