Выбрать главу

Tyralierę doganiał już „Rudy” i ponad głowami biegnących siał z karabinu maszynowego. Doszli prawie na wysokość folwarku, poczęli niknąć między kępami drzew, pojawiali się znowu w prześwitach i generał ocenił, że czas.

— Modrzew, wszyscy razem, naprzód!

Chwilę jeszcze dowódca trwał przy lornecie, czekał na chmurę kurzu spod gąsienic ruszających czołgów, na grzmot silników. Potem, gdy zobaczył ruszające natarcie, wyszedł szybko z ziemianki, skoczył na przedpiersie okopu i tak, jak ongiś towarzysze pancerni wzywali luzaków okrzykiem: „podajcie konia”, zawołał:

— Mój willys! Niech podjeżdża, ale już, gazem.

Nim samochód wygramolił się z okopu, generał zapalił wygasłą fajkę, z uśmiechem patrzył na siwe kłębki dymu.

„Rudy” częścią mocy swych czterystu pięćdziesięciu koni szedł zrównawszy bieg z piechotą. Grześ po zapaleniu trzeciego czołgu pokrzykiwał radośnie i rwał się na pełnych obrotach do przodu, ale Janek rozkazał:

— Wolniej, nie wychodź przed fizylierów.

W tym momencie po raz wtóry się zdziwił, że dowodzi. Z zakłopotaniem pomyślał, że naśladuje głos Semena, jak dziecko, które pod nieobecność rodziców wita gości, powtarzając słowa matki i udając jej ton.

Gdy przed paroma minutami nawiązali łączność z generałem, ucieszył się i ogarnęło go dziwne podniecające napięcie, jak zwykle przed bojem, zmieszane z pewną dozą lęku. Potem, gdy wysunęli się z jaru i tuż przed sobą, znacznie bliżej, niż przypuszczał, zobaczył trzy czołgi znaczone czarnymi krzyżami na pancerzach, zapomniał o strachu. Nie bał się, spokojnie prowadził ogień.

Lęk przyszedł dopiero teraz. Zerknąwszy w peryskopy zobaczył tyralierę biegnącą po polu, poprzez kępy drzew zamajaczyły jakieś spalone wraki, okopy, błyski artyleryjskich luf. Nie miał pojęcia, czy dobrze prowadzi, nie wiedział, co go czeka w przodzie. Nie było czasu ani na zwiad, ani na wyjaśnienie zadania i tylko te krótkie słowa: „uderzysz razem z nimi”. Nie może się przecież zatrzymać na pustym polu, lecz nie wie także, dokąd ma iść.

Ogarnął go lęk nie o siebie, nie o załogę nawet, ale o tych wszystkich, którzy szli z nim razem. To był trudny lęk, zdolny zmiażdżyć człowieka. W tej sytuacji już nie machniesz ręką, nie zaryzykujesz, nie powiesz sobie samemu: „Ech, wszystko jedno. Zobaczymy, co będzie dalej”. Wówczas właśnie, kiedy ta struna drżąca napinała się w nim coraz groźniej, usłyszał radosny głos Jelenia:

— Pozór! Z lewej nasze wozy. Trzy, pięć, jeszcze jeden wyliza.

Zerknął w peryskop, poczuł nagle ulgę, tak wielką, że zmiękły mu kolana.

Wziął się w garść, rozkazał Grzesiowi, by wyrównał w szyku. Szli teraz razem, szerokim frontem, pancerną lawiną. W przodzie ostro błysnęło działo, ale to już była rzecz zwykła, niestraszna. Sprawnie wziął je na cel, wyczekał chwilę do wyjścia na odcinek równiejszego terenu, rąbnął odłamkowym.

Spojrzawszy znowu w bok, dostrzegł, jak jeden z naszych czołgów zwalnia, zaczyna się palić. Wyłowił przebiegającą grupę z pancerzownicą, lecz nim zdążył wycelować, sprzątnął ją ten nowy, który był z nimi — West, siedzący na dole czołgu. Ale kosi — pomyślał z uznaniem Janek.

Szli przez teren gęsto zryty bombami i pociskami, coraz więcej mijali żelastwa spalonych czołgów, samochodowych szkieletów, obalonych i pogiętych dział. Sforsowali okop, z którego fizylierzy wyłuskiwali jeńców.

Nagle jakoś ucichło przed nimi i horyzont zamiast ukazać swą nową linię począł się szybko zbliżać.

— Mechanik, wolniej. Stop.

Stali na wysokiej skarpie nad samym brzegiem morza. Mieli przed sobą jasnobłękitne wody zatoki, pokryte łuską słonecznego światła, obramowane na krawędzi nieba ciemniejszą linią Helu. Po tym zmarszczonym błękicie, od brzegu w stronę morza, sunęło kilka barek. W dali Kos dostrzegł ciemniejsze, zniekształcone plamami maskowania pudło wojennego okrętu.

Czołg wypełniony był szmerem silnika, pracującego na wolnych obrotach, ale obok, tuż za pancerzem, wyczuwał ciszę. Przemknęło mu przez myśl, że może to już koniec i nagle całym sercem zatęsknił do Marusi. Jakże pragnął, by była tu blisko. Na ziemię sprowadził go błysk nad pokładem okrętu, a potem świst pocisków i ciężkie wybuchy, kładące się na wzgórzu z tyłu, ale nie tak daleko za nimi.

Od nadbudówek na tyłach barek desantowych uniosły się barwnymi łukami kąśliwe serie szybkostrzelnych pelotek, pociski odgryzły krawędź zbocza. Zwaliły spory kawał ziemi. Kos poczuł złość, że się zagapił. To nie koniec — przed nimi po wodach zatoki odpływali hitlerowcy, usiłowali jeszcze gryźć. Jeśli pozwoli im umknąć, ci sami staną nad Odrą naprzeciw naszych dywizji.

— Grześ, cofnij trochę. Jeszcze. Teraz stop.

Odjechali tyle od brzegu, by krawędzią zbocza osłonić gąsienice i dół czołgowego pancerza.

— Przeciwpancernym ładuj.

Jeleń zawahał się chwilę, ale już wyrwał pocisk z uchwytu, wsunął do lufy, zatrzasnął zamek.

Kos równym obrotem obu pokręteł przesunął celownik, ulokował go pośrodku sylwetki okrętu tuż ponad pokładem, wcisnął spust. Nie mógł się zorientować, czy trafił, bo jednocześnie dały ognia sąsiednie wozy. Wokół okrętu zaroiło się od wytrysków, na pokładzie skłębił się dym. Niszczyciel dał jeszcze jedną salwę, ruszył z miejsca kładąc za sobą gęsty obłok dymu. Potem wykonał skręt i skrył się za tą zasłoną.

Janek przeniósł lufę na jedną z barek, posłał w nią trzy odłamkowe granaty. Z nadbudówki hałasował nerwowo karabin maszynowy. Płaskie, blaszane pudło pochyliło się na bok, zaczęło tonąć. Ostatnie chwile barki widział już tylko przez mgłę nasuwającego się dymu z postawionej przez niszczyciela zasłony.

Znowu zrobiło się cicho i Kos kazał wyłączyć silnik. Popatrzył na sąsiednie wozy, które stały u brzegu nierówną tyralierą. Nikt nie otwierał włazów, więc i załoga „Rudego” pozostawała w czołgu, czekając na rozkaz czy sygnał.

Pierwszy odezwał się West.

— W tym miejscu, dziewiętnastego września trzydziestego dziewiątego roku, hitlerowcy zdławili ostatni punkt oporu na wybrzeżu, oddział czerwonych kosynierów.

— A jo żech myśloł, że Westerplatte najdłużej — powiedział Jeleń.

— Nie, Westerplatte broniło się siedem dni.

— Jak wiadomo, jeśli się stamtąd nikt nie uratowoł? — zaprzeczył Gustlik. — Nom na Pradze nawet taki wierszyk mówili, że „czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte”.

— Jeśliby liczyć na czwórki — odpowiedział spokojnie West — zabitych zebrałoby się tylko cztery i to niepełne. Na Westerplatte poległo piętnastu ludzi z załogi liczącej stu osiemdziesięciu dwóch żołnierzy.

Janek poczuł niechęć do tego człowieka, który tak spokojnie mówi o bohaterskiej załodze. Tam walczył jego ojciec. Nie odpowiedział jednak nic i postanowił, że porozmawia z nim jeszcze na ten temat.

Nagle obok czołgu wszczął się ruch. Fizylierzy powyłazili z okopów, krzyczeli i wznosząc pepesze do góry pruli długimi seriami w niebo.

Janek uchylił właz i przekrzykując łoskot spytał najbliższego:

— Czemu strzelacie?

— Bo koniec, panie poruczniku — żołnierz wziął go za oficera. — Oksywie zdobyte, Hitler kaputt — roześmiał się i znowu pociągnął za spust.

Rozśmieszył Janka swoją miną i okrzykami, obudził w nim nagłą radość.