— Daj trzecią.
— Swojej nie ma? — burknęła i okno zamknęło się z trzaskiem.
— Masz?
— Co wart byłby żołnierz bez łyżki — odpowiedział saper. — Matka mi dała, jak na wojnę szedłem. — Wyciągnął zza cholewy drewnianą kopystkę, ładnie rzeźbioną, a z kieszeni ósemkę chleba owiniętą w czystą lnianą szmatkę.
Przysiedli na belkach, ustawili miskę na pieńku. Tomasz wyciągnął w jej stronę łyżkę, ale Czereśniak powstrzymał go wzrokiem, przeżegnał się, odczekał, póki młodzi nie pójdą za jego przykładem. Potem zaczęli jeść niespiesznie, po chłopsku, uważnie przestrzegając kolejności: Czereśniak, jego syn i saper zaproszony w goście. W ciszy słychać było siorbanie kartoflanki, postukiwanie garnków wewnątrz domu i ucieszone wiosną skowronki.
Miedzą nadszedł młody oficer. Pierwszy zobaczył go saper i zasunąwszy łyżkę za cholewę, stanął na baczność. Czereśniakowie obejrzeli się, wstali również.
— Wiecha, panie chorąży — pokazał stary.
— Zobaczyłem z daleka i pośpieszam, żeby na oblewanie zdążyć.
— Bieda u nas. W niedzielę święconej wody przyniosę, pokropię i będzie.
— A ja nie święconej przyniosłem. — Oficer postawił na pieńku butelkę.
Tomasz na znak ojca odniósł miskę i kłusem wrócił z czterema szklankami. Każda była inna w kolorze i w kształcie, jak to musztardówki z różnego czasu bywają, ale chorąży rozlewał równo, znacząc poziom paznokciem na szkle. Trącili się ze starym. Młodzi próbowali sięgnąć, ale Czereśniak, sam pijąc, powstrzymał ich gestem.
— Obiecałeś dziś pole skończyć — rzekł do sapera. — Wieczorem się napijesz — zapewnił, a potem zawołał: — Matka, a chodźże tutaj!
Podał chorążemu drugą pełną i żonie, która wstydliwie się odwróciwszy nadpiła trochę, skrzywiła usta i resztę zwróciła mężowi.
Saper zasalutował, zabrał szczup i bez słowa odszedł w stronę czołgowego wraka. Oficer uważnie patrzył za nim, częstując tytoniem gospodarza i Tomasza.
Kobieta zabrawszy szklanki wróciła do chaty, a mężczyźni kręcili cygarki. Czereśniak, trącając kawałkiem palnikowej stali o krzemień, skrzesał iskrę na knot oprawiony w karabinową łuskę, dał przypalić chorążemu i sam zakopcił. Gotową już kozią nóżkę w gazecie odebrał synowi, schował za taśmę kapelusza.
Chwilę milczeli przy pierwszych dymach, a potem odezwał się chorąży:
— No jak, panie Czereśniak? Dostał pan ziemię, chałupę pan zbudował, zaczyna się życie.
— Żeby tylko szybko się nie skończyło: nie mam czasu orać, nie ma co siać, a jakby hrabina wróciła, to by nam nie tylko ziemię wyrwała, ale i nogi.
— Mrużył oczy do słońca i z zakłopotaniem pocierał ręce o łaty na kolanach.
— Jak ojciec sam jej nie nadstawi, to nie wyrwie.
— Siedź cicho, smarkaczu — trzepnął młodego przez plecy — tu nie partyzantka, żebyś się miał mądrzyć, tu, Tomuś, póki żyję, moja głowa.
— Dziwny z was człowiek, panie Czereśniak: dostaliście dużo, a wciąż wam mało.
— Ziemię, obywatelu chorąży, wszystkim dają, poniektórych strachliwszych to nawet proszą, żeby brali, a na drewno uczciwie zarobiłem.
Cały batalion z okrążenia...
— Słyszałem. A kiedy Tomasz do wojska?
— Nie pójdzie. My starzy, on jedyny żywiciel. Orać trzeba.
— Nie wstyd, że dzieciuch na waszym polu miny wyciąga, a wy takiego byka w domu trzymacie? Rozumiem jeszcze, póki budowa... — chorąży urwał, wzruszył ramionami i wstawszy z desek poprawił pas. — Wieczorem wrócę na kwaterę — dodał odchodząc.
Czereśniak popatrzył za nim i też ramionami wzruszył.
— Orać trzeba — mruknął do siebie, a potem zwrócił się do syna: — Chodź, Tomuś, popróbujemy.
Wrak czołgu stał pośrodku nie zaoranego pola. Z daleka podobny był do dziwacznej czarnej skały, a stąd, z bliska, wyglądał mniej groźnie. Zielsko poprzerastało między trakami gąsienic, na rdzawym metalu marszczyły się lusterka wody po niedawnym deszczu. Z jednego na drugie skakała żaba, zielona jak młody liść, i pluskała drobnymi kropelkami na boki.
Ostry szczup, nakłuwający ziemię raz przy razie, trafił na opór. Saper przyklęknął. Rozgarniając trawę wypłoszył spod czołgu głupiego malutkiego zajączka, który zwiał w głęboką bruzdę przy miedzy. Patrzył chwilę, jak trawy się kołyszą nad szaraczkiem, a potem ostrożnie, powoli zaczął wykręcać zapalnik. Gwint z miejsca ruszył łatwo, ale chłopięcą, prawie dziecinną jeszcze twarz, z perkatym nosem i garścią piegów, pokryły grube krople potu. Kiedy tak klęczał pochylony, widać było, że mundur przyluźny i karabin przyduży.
Rozbroiwszy minę wstał, zdjął polówkę, otarł twarz dobytym z kieszeni czystym ręcznikiem i przemykając oczy wystawił ją na słońce i wiatr. Pod plecami miał chropawy wrak czołgu. Obok, w krzaku kwitnącej tarniny dogadywała się para sikorek i samczyk śpiewał coraz głośniej, wraz z wyższymi tonami grały mu w gardle srebrne dzwonki.
Otworzywszy oczy żołnierz obejrzał się na chałupę Czereśniaków. Na świeżo poszytym dachu sterczała wiecha z wiankiem i wstążkami. Westchnął, zmierzył wzrokiem, ile jeszcze zostało nie sprawdzonego ugoru i jak wysoko słońce, po czym wziął się znowu do pracy.
Pochylony, wpatrzony w ziemię i połyskliwe ostrze swego szczupa, nie dostrzegł, że dowódca plutonu z płaszczem na ręku, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię, niesie na swą kwaterę spory odbiornik radiowy. Gdyby widział, pobiegłby pewnie obok czołgowego wraka przez rozminowane pole, żeby pomóc. A tak to chorąży sam taszczył niezgrabne pionowe pudło aż do tego miejsca obok chałupy, z którego spostrzegł trzy płytkie skiby na rżysku.
Skąd stary wziął konia? pomyślał ze zdumieniem, bo we wsi nie było ani jednego.
Zza węgła wyszedł nisko pochylony Tomasz, w chomącie na ukos przez piersi. Szarpnięciami wpierał nogi w ziemię, linkami bez orczyka ciągnął pług, który prowadził ojciec. Obaj zziajani, zmęczeni, niczego nie widzieli dokoła.
— Panie Czereśniak! — zawołał chorąży.
Pług stanął, stary z wolna rozprostował plecy.
— Czego? — spytał zachrypniętym głosem.
— Wieczór.
— Wieczór? No, to koniec. Wyprzęgaj się, Tomuś.
Obaj podeszli do oficera i wówczas błysnęło, usłyszeli wybuch i krótki krzyk. Chmurka szarego kurzu zawisła nad wrakiem czołgu.
— Cholera! — zaklął chorąży.
Rzucił radio i rzeczy na ziemię, pobiegł w tamtą stronę przez ugór.
Po kolacji Czereśniakowa wyszła z chałupy dać jeść prosiakowi, a mężczyźni zostali w izbie. Karbidówka jaskrawym płomieniem rozświetlała mrok. Tomasz reperował postrzelaną harmonię, którą kupił na targu w Kozienicach od rannego krasnoarmiejca. Zaciskając palcami dziury, próbował grać po parę taktów. Stary ośnikiem strugał orczyk.
Chorąży oparł w zamyśleniu głowę na dłoni, a łokcie o stół zbity z desek.
Leżało na nim parę kartofli w łupinie, połówka wojskowego chleba, stała konserwa rozcięta na dwie części. I samotnie na pustym miejscu kołysała się łyżka — rzeźbiona drewniana kopystka młodego sapera.
Reszta wódki drgała na dnie butelki, podzwaniały nie dopite szklanki od szturchnięć struganego na orczyk kołka, a Czereśniak opowiadał niespiesznie, z przerwami.
— ...po walce nie chciałem się nawet upominać, ale generał mnie dogonił i powiada: zasłużyłeś... — spadła gruba strużyna, błysnęło ostrze — ...jak niejeden nie zasłużył, tak ty zasłużyłeś, masz tu kwit na drzewo i bierz.
Tak powiedział. I order też miałem dostać, ale oni zaraz dalej poszli, na Warszawę.