Chorąży słuchał i nie słuchał. Sięgnął do saperskiej kopystki, przełożył bliżej siebie, w palcach zaczął obracać.
Przerwał Czereśniak swoją opowieść, potarł nie ogoloną brodę i powiedział:
— Wyżyje przecie.
— Pewno, że wyżyje — odrzekł chorąży — ale bez dłoni nieporęcznie mu będzie. Gorzko matka zapłacze, i to niejeden raz. Młody bardzo...
— Panie! — szeptem zawołał Czereśniak. — Ja nie żałuję: dwóch było, jeden został. Ale siać trzeba. Samą Polską gęby nie nasyci, trzeba orać i siać — uderzył pięścią w stół, spojrzał na syna i krzyknął: — Przestań ty na tej harmonii piskać!
— Kulą przebita. Jak wyreperuję, inaczej zaśpiewa.
— Niech się pan, panie Czereśniak, nie złości. O nic nie proszę, niczego nie żądam — powiedział chorąży, zerknął na zegarek i mruknął: — Choroba!
Wiadomości już idą.
Sięgnąwszy za siebie za okienny parapet, włączył radio, podstroił i trafił na ostatnie zdania komunikatu:
„...u boku wojsk radzieckich w walkach o wyzwolenie Gdyni i Gdańska brała udział 1 brygada pancerna imienia Bohaterów Westerplatte. Na Długim Targu, na wieży zabytkowego ratusza, przy dźwiękach hymnu narodowego zawieszono polską flagę. Gdańsk, miasto ongiś nasze, dziś znowu jest nasze...”
— Moja brygada! — nie wytrzymał stary.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko ręką machnął i zamilkł. Nie słuchał ani radia, ani harmonii, ani żony, która go o coś prosiła, tylko strugał zapamiętale. Pachnące lasem wióry zwijały się w spirale, padały na podłogę i stamtąd, z cienia, świeciły jak białe kwiaty.
Skończywszy, obejrzał orczyk przy świetle, postawił go w sieni i głosem nie cierpiącym sprzeciwu zarządził:
— Pora spać!
Legł pierwszy, ale inni dawno posnęli, a on jeszcze czekał, aż go sen zmorzy. Zadrzemał, zdawało się na niedługo, ale jak się ocknął, było już dobrze za północ. Nie potrzebował zegarka, żeby wiedzieć, bo księżyc padał przez jedyną szklaną szybkę w oknie, świecił prosto właśnie na twarz. Leżał ze zmarszczonym czołem, z otwartymi oczami, nasłuchując, jak oddycha żona i pochrapuje lekko.
Potem wstał, podciągając gacie zbliżył się cicho do okna, otworzył je i patrzył na pole przecięte wąską krechą świeżo wyoranych bruzd. W wyszlifowanym lustrze pługa połyskiwało światło.
Westchnął głęboko ze trzy razy, cofnął się i stanąwszy nad legowiskiem syna, myślał długo, tak długo, aż z dworu powiało przedrannym chłodem.
Wówczas odchylił połę kurtki, którą Tomasz był okryty, żeby zobaczyć jego twarz. Chłopak poruszył się niespokojnie przez sen, odrzucił na bok ciężką rękę, zacisnął i otworzył pięść. Druga dłoń leżała na poduszce. Ojciec zdecydował: krzyżem świętym przeżegnał siebie i syna, a potem go zbudził.
— Wstawaj.
— Czego? Jeszcze nie świt.
— Wstawaj — powtórzył z naciskiem. — Do wojska pójdziesz.
Tomasz siadł, potrząsnął zdziwiony głową.
— Przecież byłem i zwolnili. Powiedziałem, jak ojciec kazał...
— No! — groźnie podniesiona ręka urwała rozmowę.
Ocknęła się matka, przeżegnała szybko, narzuciła spódnicę przez głowę i wstała.
— A ty czego?
— Na drogę co podszykuję.
Hałasując garnkami zaczęła się krzątać po ciemnej kuchni.
Skrzypnęły drzwi, z sąsiedniej izby wyjrzał rozbudzony chorąży.
— Stało się coś?
— A stało — zagderała Czereśniakowa. — Stary oszalał, syna goni.
— Dokąd?
— Do Gdańska, do pancernej brygady — wyjaśnił Czereśniak.
— Jak tam trafię? — ze złością zamruczał chłopak, wciągając spodnie.
— Razem z Wisłą. Zresztą ja ci, Tomuś, drogę pokażę.
O wschodzie słońca Czereśniakowie byli już parę dobrych kilometrów od domu. W krótkich kapotach, boso, z butami przewieszonymi na sznurowadłach przez ramię wędrowali szerokim krokiem po przeciwpowodziowym wale wiślanym. Tomasz niósł na plecach nieduży worek z zapasami, stary długą witkę. Nie mówili do siebie, bo i po co?
Przeszkód żadnych nie napotykali, aż do tej pory, kiedy zobaczyli pasiasto pomalowany szlaban i wartownika.
Podeszli nie zwalniając kroku i ojciec znurkował pod belką na drugą stronę. Żołnierz zagrodził mu drogę osadzonym na karabinie bagnetem.
— Kuda?
— Zdrastwuj, towariszcz. — Czereśniak, zrobiwszy jeszcze pół kroku, odsunął jedną ręką ostrze sprzed oczu, ukłonił się kapeluszem i wyjaśnił: — Łaciata nam uciekła, karowa udrała. Nie widział? Łaciata, tędy...
— Karowa uszła. — Wartownik kiwnął głową. — Wot tam widno — pokazał na pasące się w dali bydlątko.
Czereśniak raz jeszcze złożył ukłon, kiwnął na syna i obaj ruszyli kłusem.
Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, zwolnili jednak, wrócili do rytmicznego, szerokiego kroku ludzi zdążających daleko.
— Przez to twoje żelazo tom się spocił — stwierdził ojciec. — Trza było nie brać.
— W dziupli by zardzewiało. — odrzekł Tomasz i wsunąwszy rękę pod kurtkę poprawił broń na brzuchu. — Może się przydać.
Minęły może trzy, może cztery godziny, gdy nagle stary za drobił niczym do polki. Tomasz zmienił nogę raz i drugi, starał się dostosować, ale na próżno. Ojciec coś sobie widocznie w mózgu obliczał, kalkulował poruszając bezdźwięcznie wargami i zwalniał, to znowu przyspieszał do wtóru myślom.
— Trudno by z tatą w jednym zaprzęgu — mruknął Tomasz.
— W zaprzęgu musi być koń — odpowiedział stary. — Człowiek się nie nada. Wczoraj za całe popołudnie trzy skiby żeśmy wyorali.
Chwilę szli w milczeniu. Czereśniak przyspieszył. Syn sadził za nim coraz większymi krokami i kiedy ojciec nagle przystanął mało brakło, a byłby wpadł na niego. Widząc, że stary nie rusza, chłopak zdjął z pleców worek z zapasami, zaczął sznur rozsupływać.
— Ty czego? Głodnyś? Jeszcze nie pora.
Ruszył przodem, a za nim Tomasz lokujący z powrotem worek na ramionach.
— Oni mają nie tylko czołgi — zaczął opowiadać ojciec, zwalniając. — Samochody mają. I konie też. — Odwrócił głowę.
— Kto?
— W brygadzie, generał.
— Po co im? — spytał Tomasz obojętnie.
— Pewno jakby się motor zepsuł... Albo może produkty do kuchni wożą: kartofle, chleb, kapustę.
— W brzuchu tak pusto, że burczeć zaczyna.
— Kupimy gdzie chleba. Suchary na potem.
Nie było gdzie chleba kupić, ale stary nie dawał stanąć, dreptał wytrwale bez obiadu i zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy przed wieczorem dogonili na piaszczystym gościńcu przechyloną na bok ciężarówkę z podziurawionymi tylnymi kołami. Szofer czekał na lepsze czasy, bo lewarek właśnie koledze pożyczył, a tędy nikt nie jechał. Pomogli zładować, dźwignąć i załadować, za co dostali po dwie kromki z konserwą i całą noc jadąc spali na workach z kaszą, a rankiem, znacznie bliżej celu, pożegnali się czule z kierowcą.
Na skromnym ogieńku z suchych szyszek ugotowali jagły podebrane przez ojca z nadprutego worka i poszli dalej.
Wkrótce potem poszczęściło im się miasteczko nad samą Wisłą, a w nim na skraju sklep i wiele drogi nie trzeba było nakładać. Zadrżał dzwonek u wejścia, kiedy drzwi pchnęli, i sklepowy wyszedł z mieszkania, ale półki były prawie puste: czarna pasta do butów, żółte sznurowadła, na kontuarze duży słój z kiszonymi ogórkami.
— Pochwalony. Pan da bochenek — powiedział ojciec, zdejmując kapelusz.
— Nie ma chleba.
Stary sięgnął do słoja, grzebiąc palcami wybrał największy ogórek, odgryzł połowę i resztę oddał synowi. Wytarłszy palce o kapotę dobył woreczek zawieszony na piersi, a z niego zwitek banknotów i jeden położył na kontuarze.