Выбрать главу

— Chleba.

— Rano był, teraz nie ma. — Sprzedawca klasnął dłonią o blat.

Czereśniak rzucił drugi banknot, odczekał chwilę i przypasował obok trzeci.

Sklepowy patrzył uważnie, przysunął rękę bliżej pieniędzy.

— Może być połówka — skusił się.

— Cały — zażądał Czereśniak kładąc czwarty banknot i wszystkie razem przyklepał dłonią.

Sprzedawca sięgnął pod kontuar, dobył okrągły chleb. Tomasz odebrał od niego bochenek, wsunął do worka, a stary szybko cofnął rękę z pieniędzmi, zostawiając tylko jeden banknot. Sklepikarz ujął długi nóż do chleba, stuknął ostrzem po kontuarze.

— Reszta — zażądał groźnie.

— Tyle się należy. Niech będzie pochwalony.

Stary się ukłonił, wsadził kapelusz na głowę. Sklepowy zmierzył młodego oczyma, zrobił krok, by wyjść zza kontuaru, lecz cofnął się po namyśle i machnął ręką, że niech tam. Tomasz pochylił głowę i obaj z ojcem wyszli.

Długo brzęczał dzwonek u wejścia. Sklepowy stał przy szybie i patrzył, w którą stronę tamci odchodzą. Potem splunął na dawno nie zamiataną podłogę, włożył czapkę i przekręciwszy klucz w drzwiach szybkim krokiem ruszył ulicą w stronę miasteczka.

Czereśniakowie podjadłszy chleba z cebulą wędrowali dalej szerokim gościńcem, któremu po lewej las towarzyszył, a z prawej w dole widać było Wisłę. Tomasz zerkał co pewien czas za siebie. Z cienia wierzb wyszli akurat w słońce, kiedy nie hamując kroku pociągnął za rękaw starego, idącego w przedzie.

— Ojciec...

— Czego?

— Trzej na rowerach jadą. Skoczymy między drzewa?

Czereśniak przystanął, popatrzył, zastanowił się chwilę i bez słowa spokojnie ruszył dalej. Tomasz za nim. Rowerzyści byli coraz bliżej, prawie już doganiali, lecz stary jakby ich nie widział. Jeden z tamtych — właściciel sklepu — nieco zwolnił, a dwóch, chudy i gruby, zjechało na lewą stronę drogi. Nacisnęli mocniej pedały, wyprzedzili i zeskoczywszy z siodełek ustawili rowery pod wierzbą.

— Rozepnij kapotę — powiedział ojciec nie odwracając głowy.

O dziesięć metrów z tyłu czaił się sklepowy z ciężką pompką w ręku, a dwaj z przodu zastąpili im drogę. Czekali na rozstawionych, lekko ugiętych nogach i kiedy nasi podeszli bliżej, tamci jak na komendę dobyli noży, z trzaskiem otworzyli sprężynowce.

— Cała forsa albo będziemy pruć — zawiadomił chudy.

— Chyba żebym wypruł pierwszy — odpowiedział Tomasz i rozchyliwszy kurtkę błysnął automatem. — Scyzoryki równiutko na ścieżce i trzy kroki do tyłu... A teraz na pysk i leżeć. Ty też! — zawołał do cofającego się sklepikarza.

Tymczasem ojciec podniósł noże, palcem popróbował ostrza. Jeden zamknął i schował do kieszeni, a z drugim w garści dokładnie oglądał rowery.

— Ten najgorszy — powiedział z westchnieniem i przeciął sprężynowcem opony na damce sklepowego. — Panie Boże dopomóż — dodał uprzejmie na pożegnanie, kiedy obaj z synem przymierzali się do siodełek.

— Źle wychowane — rzekł Tomasz, bo z trzech leżących ani jeden głowy nie podniósł.

Na rowerze jedzie się znacznie prędzej niż jakby iść piechotą, nawet jeśli droga piaszczysta, a ścieżka wąska i kręta. Niedługo zresztą trakt lekko skręcił, wyprowadził na szosę. Stary poprawił kapelusz, pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Za nim na kółku podciągnął się Tomasz.

Dawali sobie zmiany, jak trzeba prześcigali zaprzęgi konne. Nawet raz z góry udało im się wyprzedzić powolną ciężarówkę. Tak dojechali do tablicy z napisem: GDANSK 172, spod którego, jak się dobrze przyjrzeć, przebijały świeżo zamalowane litery: DANZIG.

Za tablicą była górka, a z niej znowu zobaczyli Wisłę i miasto nad samym brzegiem leżące. Szosa prowadziła nad rzeką, w lewo żadnego skrętu nie było, więc chcąc nie chcąc zjechali między domy.

Cały brzeg był w tym mieście kamienny i ulica brukowana kwadratowymi kostkami. Co parę metrów sterczały żelazne pniaki, a do dwóch grubymi linami przycumowana była barka. Prowadziły na nią kładki — dla wchodzących na pokład i wychodzących. Niewysoki, krępy kapral w za oliwionym na kolanach drelichu kierował załadunkiem worków z mąką.

Czereśniakowie przystanęli i słuchali chwilę, jak pokrzykuje groźnie na robotników i pomagających im żołnierzy.

— Potrzymaj, Tomek — rozkazał ojciec złażąc z siodełka i podszedł bliżej. — Panie kapral... — zagadnął, ale tamten nie spoglądał na boki, nie słyszał nawet pewno, że go wołają.

— Panie sierżancie... — zagadnął głośniej Czereśniak, odczekał chwilę i krzyknął: — Panie poruczniku!

— Stopni, obywatelu, nie odróżniacie? — Kapral się odwrócił. — Nie jestem porucznikiem, do cholery.

— Ale pewno pan będzie. Z takim wyglądem.

— Czego chcecie, ojciec?

— Żeby pan zabrał.

— Nie mogę, transport wojskowy.

— Ale nie armaty, tylko mąka.

— To niczego nie dowodzi. A może w mące granaty?

— A może syna wiozę do Gdańska, do wojska?

— Od tego są RKU. — Kapral szmyrgnął perkatym nosem i spode łba popatrzył na rozmówcę.

— Ja do swojej brygady pancernej.

— Czemu to nasza brygada ma być wasza?

— Bo ja pod Studziankami prowadziłem odsiecz dla batalionu Baranowa na czołgu, co miał napisane 102.

— „Rudy”!

— Nie było rudego. Porucznik, co dowodził, był czarny, ten przy radiu — jasny jak len...

— Ten jasny teraz dowodzi... Szybciej wy z tymi workami! — popędził ładujących i dodał: — Teraz ja w tej załodze będę. Kapral Wichura.

— Czereśniak — stary uniósł kapelusza.

— No, co się ojciec patrzycie? Jak do naszej brygady, to siadać. Gdzie syn?

— Tomek! Pójdź no tu.

— Czekajcie. — Kapral zatrzymał nadchodzącego, pomacał muskuły.

— Może by pomógł?

— Można. Pomóż im, Tomuś. — Czereśniak odebrał rowery, zręcznie przeprowadził po kładce i ułożył je na pokładzie obok budki sterowniczej.

Tomasz szerokim krokiem poszedł ku otwartym drzwiom magazynu.

Zadali mu worek na plecy, a on wziął jeszcze drugi pod pachę i ruszył po kładce na barkę.

Na tej barce załadowanej workami z mąką, wleczonej przez mały, ale gęsto dymiący i czarny jak smoła holownik, płynęli od wieczora przez całą noc i jeszcze pół następnego dnia. Płynęliby może do samego Gdańska, gdyby się Tomasz nad miarę nie postarał. A zaczęło się od tego, że żołnierze mieli harmonię, jeden drugiemu do ręki ją wpychał, próbowali grać, ale nikt nie potrafił.

— Dajcie no tu — powiedział Wichura. — Nowych zapytam. Małorolni często potrafią.

Wziął instrument i przewędrował nad burtą ku tyłowi barki, gdzie pod sterówką siedzieli na swych kapotach Czereśniakowie.

— Umiecie grać, ojciec?

— Syn potrafi.

Tomasz wziął harmonię bez słowa, spróbował paru taktów i twarz mu się zmieniła, ciepło ją rozświetliło od wewnątrz. Nabrał tchu w płuca, zrobił oko do kaprala i po zawadiackiej przygrywce zaśpiewał:

Już kuferek stoi zrychtowany, już tam stoi na stole. Wynieś mi go moja najmilejsza, wynieś mi go na kolej.

Kapral uśmiechnął się, oparł o malowaną w łaty sterówkę i zaczął do rytmu postukiwać w blaszany dach.