Holownik ryknął ostrzegawczo syreną, ale Tomasz nie przerwał grania.
Od strony holownika załomotała ostra seria karabinu maszynowego, druga i trzecia.
— Co jest? — zawołał Wichura w stronę tych na dziobie, wyciągając z kabury pistolet.
— Mina! Mina na kursie! — odkrzyknęli żołnierze.
Holownik ostro skręcił, powlókł barkę ukośnie w prawo, lecz było już za późno i lewa burta podpływała coraz bliżej do wystającej z wody półkolistej miny.
— Cholerny świat! — zaklął Wichura, chwycił pychowe wiosło i szeroko rozkraczony stanął u burty.
Czereśniak się żegnał i poruszał wargami w modlitwie. Tomasz schował za siebie harmonię, jakby ją własnym ciałem chciał osłonić. Mina była coraz bliżej, grube paluchy zapalników groźnie sterczały na boki. Wichura łagodnie dotknął wiosłem metalowej pokrywy, nacisnął.
— Żeby się tylko nie omskła — szepnął stary.
Kapral, odpychając, zrobił parę kroków wzdłuż burty ku rufie. Potem z ogromnym trudem, jak gdyby nagle stało się znacznie cięższe, wyciągnął wiosło i siadł, bo strach ugiął mu nogi.
— Rany boskie, żeby który z tych paluchów zaczepił...
— Kto inny zaczepi — powiedział wesoło Tomasz.
— Z holownika strzelali, żeby zdetonować, ale trafić niełatwo. Mogą jeszcze na niej dobrzy ludzie zginąć.
Tomasz wstał tak gwałtownie, że jęknęła harmonia. Dobył spod poły kurtki swój automat i zarzuciwszy pas na łokieć, legł przy rufie, gotując się do strzału.
— Czekaj trochę — powiedział Wichura i zawołał do żołnierzy: — Padnij, wszyscy padnij!
Tomasz nie patrząc za siebie złożył się do zapalnika. Lufa chodziła w dół i w górę w rytmie łagodnej fali spod śruby. Spróbował gonić cel, ale nie wyszło. Rozluźnił stwardniałe mięśnie. Wziął w płuca powietrze, wypuścił i wstrzymał dech. Łagodnie coraz dalej ściągnął spust i znów poluzował.
Jeszcze raz wdech i wydech, ściąganie. Muszka od dołu znad fali podeszła do ciemnej kreski zapalnika i równocześnie zagrała seria. Ułamek sekundy czekał, widząc, jak kule krzeszą błyski z korpusu miny i...
Wybuch!
Słup wody poszedł w górę, potem przetoczył się grzmot, fala podrzuciła barkę. Stara berlinka wiślana jęknęła jak żywa, zatrzeszczała wszystkimi wręgami. Doleciały dalekie bryzgi, padło kilka furkocących odłamków. Echo powtórzyło grzmot i znowu zapadła cisza.
Wichura wstał, kopnął odłamek. Spojrzał na puste miejsce, w którym leżał przed chwilą Tomasz. Zdziwiony obejrzał się i zobaczył, że strzelec siedzi już z powrotem pod sterówką, na kolanach trzyma połyskującą klawiszami harmonię.
— Niechże cię! — podchodząc bliżej powiedział Wichura z podziwem.
— W brygadzie chyba tylko Kos, co by ci zrównał.
— Na harmonii?
— Nie. W strzelaniu.
Obaj Czereśniakowie uśmiechali się, a Tomasz, cichutko grając, wyświstywał melodię przez szczerbę między przednimi zębami.
— Zaczekaj! — Wichura energicznie chwycił go za rękę. — Gdzie automat? Skąd masz broń, jak jeszcze w wojsku nie jesteś?
— Nie mam — odpowiedział Tomasz i twarz mu skamieniała.
Długą chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Wichura powoli wstał, z wysiłkiem przywołał uśmiech na twarz.
— Jak nie, to nie. Będzie okazja, poszukamy.
Wsadziwszy rękę do kieszeni odszedł powoli na dziób do swoich żołnierzy. Stamtąd niespokojnie popatrzył w stronę łaciatej sterówki, przygryzł wargę, a potem przykucnął za windą kotwiczną i pokręcił korbką polowego telefonu.
— Holownik? Tu Wichura. Kapral Wichura. Przycumujcie w najbliższym mieście, gdzie garnizon...
Motorzysta aa statku nie pytał nawet dlaczego, lecz tylko potwierdził przyjęcie rozkazu.
Szli może jeszcze pół godziny trzymając się najgłębszego nurtu, a potem w przedzie pojawiło się miasto i nieduża przystań. Holownik dał sygnał syreną, zespół skręcił na płyciznę i barka sunęła teraz blisko, coraz bliżej brzegu. Nad wodą schylały się konary drzew. Obaj Czereśniakowie, obserwujący je uważnie, porozumieli się wzrokiem.
— Harmonii żal, ale trzeba.
— Jak trzeba, to trzeba. Tylko dźwignij mnie, Tomuś, bo nie doskoczę.
Gdy potężny konar przechodził nad pokładem, Tomasz podsadził ojca.
Gałąź strąciła kapelusz. Stary podciągnął się, siadł okrakiem i stęknął z rozpaczą:
— Trzymaj go!
— Trzymam — mruknął syn zawieszony ręką i nogą, dźwigając z pokładu jeden z rowerów.
Żołnierz na dziobie zarepetował karabin i krzyknął:
— O rany, wieją!
Wichura się zerwał, pobiegli razem ku rufie. Pochylony jesion, w koronie którego jak dwa indyki trzepotali zbiegowie i połyskiwały rowerowe szprychy, odpływał coraz dalej. Kapral wydobył pistolet, ale nie uniósł go nawet i wstrzymał celującego żołnierza.
— Nie trzeba. Ludzi żal, a po drugie — ten młody za dobrze strzela... — Rozejrzał się i położył rękę na opartej o sterówkę kierownicy. — Rower na naszą korzyść. Rower i kapelusz... — Podniósł z pokładu wyburzałe, spłowiałe od słońca i deszczów nakrycie głowy starego. — Biegnij na dziób — rozkazał — i zawiadom holownik, że już nie trzeba. Prujemy prosto na Gdańsk.
Ledwo poszarzało, Czereśniak obudził syna.
— Pospałby ojciec jeszcze trochę.
— W głowę zimno.
— Kapotą przykryć można.
— Posłuchaj, Tomuś.
Młody dźwignął się z jamy wygrzebanej w stogu zeszłorocznego siana.
Nie bardzo daleko warknęła seria, potem druga i stęknął granat. Po chwili załomotało podobnie, ale bliżej.
— Później zjemy — zaproponował stary.
— Później — potwierdził syn.
Ześliznęli się na łąkę, spiesznym krokiem ruszyli przez krzaki, byle dalej od strzałów.
Stopniowo pojaśniało i przycichło. Nad świergotliwym, czystym strumykiem przegryźli po sucharze, zapili wodą i w znacznie lepszych humorach pojechali twardą ścieżką przy polnej drodze. Tomasz pedałował, trzymając na ramie ojca, który co chwila się poprawiał i przygadywał.
— Trzeba ci było, Tomuś, tę minę rozpukać? Niechby se pływała, myśmy ją minęli. A teraz zamiast siedzieć wygodnie...
— Jak się ojciec nie przestanie kręcić, to będziemy w rowie leżeli.
— Muszę, bo inaczej rura mi zadek w poprzek przefasonuje... — Trafiwszy na wybój Czereśniak urwał, jęknął, a po chwili dodał: — I rower jeden przepadł.
Tomasz wybuchnął gwałtownym śmiechem.
— Czego ryczysz, głupi?
— Bo mi ojciec włosy w sam nos pakują — chichotał dalej i stary zaczął mu cienko wtórować.
Z tym śmiechem zjechali ze sporej górki. Ścieżka skręciła w wesołą, biało-zieloną brzezinę, a tam w poprzek leżał pień. Gwałtownie przyhamowali, zarzuciło, rąbnęli na ziemię. Leżeli jeszcze, kiedy zza drzew wybiegło dwóch Niemców — drobny feldfebel i wysoki szeregowiec.
— Halt! — krzyczeli celując z automatów do leżących. — Kleider weg!
Czereśniakowie wplątani w rower, rozciągnięci na ziemi, z podniesionymi nad głowy rękami, nie bardzo wiedzieli, co mają najpierw robić.
— Rozpieraj, rozpieraj — tłumaczył podoficer i rozpinając guziki munduru gestami pokazywał, czego chce. — Aber schnell! — tupał nogami, oglądając się niespokojnie za siebie.