Czereśniakowie, widząc, że nie ma żartów, wygramolili się spod ramy i kierownicy, wstali z ziemi, zaczęli ściągać kapoty.
— Ani chybi zastrzelą i jeszcze rower zabiorą — mamrotał ojciec.
Tomasz usiłował wyszarpnąć swój automat, lecz zaczepił muszką o podszewkę. Wysoki Niemiec zdążył doskoczyć i wyrwał mu broń.
— Partisanen, Banditen — cedził przez zęby i z wolna unosił własny pistolet maszynowy, nie zdejmując palca ze spustu.
Feldwebel wstrzymał go i kładąc dłoń na ustach, rozkazał:
— Maul halten!
Po chwili Czereśniakowie zostali już tylko w gaciach. Niemcy gestami kazali im lec na ziemi, a sami rozdziali się błyskawicznie, nie przestając grozić automatami. Przez chwilę tak wyglądało, jakby razem mieli się wybrać do kąpieli, ale fryce zaraz spiesznie chwycili chłopskie ubrania. Myląc rozmiary, wyszarpywali sobie nawzajem portki, koszule, kapoty. Wreszcie odziali się jako tako i zabrawszy rower, ruszyli w tę stronę, z której nasi nadjechali.
— Maul halten! Ruhe! — stłumionymi głosami pokrzykiwali jeszcze spomiędzy drzew.
Czereśniakowie chwilę leżeli spokojnie, potem unosząc głowy rozpatrzyli się na boki, a wreszcie Tomasz, wdziawszy niemieckie spodnie i saperki, ostrożnie ruszył ścieżką. Na skraju brzeziniaka ze zdziwieniem zobaczył w trawie wszystkie automaty — swój i oba niemieckie. Chwycił pepeszę, zarepetował, lecz już było za późno: Niemcy dotarli na garb pagórka i właśnie znikali za horyzontem. Zabrał broń i wróciwszy zastał ojca siedzącego na pniu i ubranego już w podoficerski mundur, w pasie, nawet z czapką na głowie.
— Krój dobry — obracając się, demonstrował stary — tylko kolor paskudny i muszę te wrony wyrzucić, bo inaczej daleko nie... — urwał, rzucił nóż, który przygotował do odpruwania i nagle uniósł ręce.
— Co ojciec?
— Ciśnij, Tomuś, te pistolety, ciśnij, powiadam, na ziemię — rozkazał synowi.
Tomasz położył broń na trawie i obejrzawszy się zobaczył cztery lufy i czterech radzieckich żołnierzy, gotowych do strzału. Tamci kpiąco obejrzeli schwytanych, jeden podniósł z ziemi kurtkę mundurową i rzucił Tomaszowi.
— Poszli fryce. Hitler kaputt!
Nie mówiąc więcej ni słowa, wyprowadzili obu Czereśniaków z brzeziny na polną drogę. Tomasz zezem popatrzył na ojca, czy do unteroficera podobny, i aż się przestraszył, bo jakby kto nie wiedział, mógłby uwierzyć.
Mimo że niemłody, to na feldfebla z końca wojny był nawet za dobry.
— Trzeba im powiedzieć, że my Polacy — doradził półgłosem.
— Niech ręka boska broni — usłyszał szept w odpowiedzi. — Takich Polaków, co u Niemca służą, to oni na miejscu.
Nie minęło pięć minut, jak doszli do szosy, na której czekał spory oddział jeńców uformowanych czwórkami do marszu. Po dołączeniu naszych jeden z żołnierzy, którzy wzięli Czereśniaków do niewoli, zawołał:
— Gatowo!
— Szagom marsz! — padła komenda od czoła.
Kolumna ruszyła. Niemiec idący obok w szeregu odwrócił głowę w kierunku starego i cicho spytał:
— Sind sie jetzt gefangen werden, Herr Unteroffizier?
— Paszoł ty won — odpowiedział Czereśniak i pokazał mu język.
Kolumna mijała drogowskaz z rosyjskim i polskim napisem: GDAŃSK 63.
— Już blisko — westchnął stary. — Tylko ancug mi się nie podoba — szarpnął i zerwał z piersi nadprutego orła.
Po zaręczynowej zabawie czas począł się bardzo dłużyć załodze „Rudego”.
Generał niby obiecał, że pośle ich do sztabu 1 armii w ślad za czterema wcześniej odesłanymi czołgami, ale bardzo był czymś zajęty ostatnio i nie umieli go przychwycić.
Tymczasem więc, jak to w garnizonie na tyłach, wyznaczono ich do prac w parku maszynowym, to znowu na wartę, a najczęściej, że względu na Szarika, kazano pilnować podczas prac na ulicach miasta wziętych do niewoli Niemców. Nie była to służba ciężka, tyle że mało ciekawa. Siedzieli na gruzach rozwalonego domu i wystawiali twarze do słońca. Gustlik z nudów poświstywał i podśpiewywał. Grigorij marszczył czoło i po raz dziesiąty opowiadał Jankowi:
— Ja poprosiłem Anię, ale że biały walc, one się zamieniły, więc to była Hania. Jak mam poznać...
— Co ci za różnica? Klękaj przed tą, co będzie szła po lewej, po sercowej stronie — doradził Gustlik — bo jak nie poznajesz, to idzie na jedno.
— Jedną kocham, a drugiej nie. Nie wszystko jedno.
— Wstążka ci dała.
— Tobie ta druga też dała. I obie jednakowo niebieskie.
— Naznacz ją czym i przestań wreszcie — rozzłościł się Janek.
— Ty tak do mnie, do przyjaciela? — smutno zdziwił się Gruzin.
— Przepraszam — Kos objął go za ramię — ale już wytrzymać nie mogę, Marusia poszła na front, dziewczyna przecież, a my stare byki przy tej durnej robocie. — Kopnął nogą resztki muru.
Pęknięta cegła poleciała w dół po usypisku. Pracujący przy uprzątaniu gruzów podnieśli głowy, przystanęli zdziwieni.
Z rozbitej bramy wyszła szczupła kobieta w czarnej sukni, zbliżyła się do jednego z jeńców i zagadnęła, nie poznając, że to Niemiec.
— Przepraszam, syn mi zginął. Mareczek. Może panowie widzieli?
Nie czekając odpowiedzi, odeszła.
— Zur Arbeit, schnell! — krzyknął Janek, kładąc rękę na pistolecie maszynowym i jeńcy wzięli się znowu do łopat.
Ulicą nadchodziła nowa kolumienka Niemców pod strażą radzieckiego żołnierza. Nie spojrzeli na nią nawet, ale kiedy jeńcy mijali chłopców siedzących na gruzach, z szeregu rozległ się okrzyk:
— Panowie!
Gustlik urwał piosenkę, wszyscy wstali i patrzyli zdziwieni.
— Pierona, przeca to Czereśniak! — Pierwszy zorientował się Jeleń i pędem zbiegł w dół, za nim reszta załogi.
— Pastoj! — Gruzin zatrzymał oddział.
— Co tam, panie Czereśniak.
— Zmyłkowo. Ratujcie mnie i syna.
— To Polacy — powiedział Janek do wartownika. — Naszi druzja.
Pustitie ich.
— Plennyje, nie druzja — odpowiedział tamten. — Nielzia.
— Nie puścisz?
— Niet — zaprzeczył ostro wartownik.
— Poczkej. — Gustlik przerwał narastający konflikt. — Dawaj machniom. Dwóch dasz i dwóch weźmiesz. Zakuriwaj — poczęstował zdobycznym papierosem.
— Charoszich dasz?
— A co myślisz? Lepszych jak te chachary.
Wybrał dwóch największych z „własnych” Niemców i kazał im stanąć do szeregu. Ruszyła zatrzymana grupka z surowym wartownikiem, a Czereśniaków Jeleń poprowadził za sobą na murek i pokazał, żeby siedli.
Wyciągnął z kieszeni kawał chleba, rozłamał na pół i wręczył obu wyzwolonym. Chwilę patrzył, jak jedzą łapczywie.
— Terozki nom powiadajcie po kolei, jak było, ino szezyro prawda.
— Samą prawdę?
— Jak u faroża na spowiedzi.
— Po prawdzie to było tak... — zaczął Czereśniak, przeżuwając ze smakiem kęs czarnego chleba.
Zasłuchali się w Czereśniakowe opowiadanie i nie zauważyli nawet, jak wąskim skrawkiem oczyszczonej już jezdni nadjechała między gruzami ciężarówka z Wichurą za kierownicą. Lidka stała na górze, trzymała się szoferki jedną ręką, a drugą z daleka machała do załogi.
— Nasi w najlepszej komitywie z frycami — zmarszczył się generał siedzący przy kierowcy.
Dopiero kiedy Wichura zatrąbił i samochód stanął, załoga zerwała się z miejsc.
— Baczność! — Janek podszedł, by zameldować, lecz generał wstrzymał go energicznym ruchem ręki.