Na pustawej szosie poniewierały się szmaty, zmięte gąsienicami złotawe łuski wystrzelonych nabojów, blaszane kubki, manierki i menażki. W rowach, obok spalonych ciężarówek i rozprutych pociskami transporterów leżały przewrócone bauerskie wozy bez kół. Ze słupów telegraficznych zwisały przerwane druty. Z ostrym, podobnym do kaemu warkotem przelatywały co pewien czas radzieckie patrole na motocyklach, z przyczep węszyły lufami diegtiarowów.
Przez to dziwaczne pustkowie gnał szosą „Rudy”, a za nim jaskrawozielona ciężarówka. Kos poderwał ich nocą, ruszyli o pierwszej szarówce i po trzech godzinach marszu minęli Słupsk. Grigorij rad, że znowu jadą, nie chciał zmiany, więc Janek i Gustlik, wychyleni do pasa, stali w otwartych włazach, gapili się na kraj pagórkowaty, zielony i granatowy od lasów, złocony kaczeńcami na łąkach.
Tomasza krajobraz nie interesował. Stwierdziwszy, że wewnątrz wozu duszno i ciemno, podesłał sobie cywilną kurtkę pod plecy, ułożył się za wieżą na pancerzu i drzemał. Przez sen obciągał świeżo wyfasowany mundur, sprawdzał dotykiem, czy wszystkie guziki zapięte.
Póki służysz w załodze, to i spać można. Co innego dowódca, który i drogę przepatrywać musi, i czujnie słucha pracy silnika, a jednocześnie myśli nie tylko, co teraz, lecz i co potem. Dowódcy różne takie rzeczy do głowy przychodzą, że i zgadnąć trudno — oto teraz Janek przypomniał sobie pomorskie pochody Krzywoustego. Chciał nawet Jeleniowi powiedzieć, ale odłożył na później, bo kiedy się jest dowódcą, to i milczeć można w sposób bardzo ciekawy.
Sto metrów za czołgiem, żeby spalin nie wąchać, jechał Wichura, a w kabinie obok niego niewesoła Lidka, okręcająca na palcu smużkę swoich jasnych włosów.
— Co się trujesz? Albo to mało równych chłopaków na świecie?
Choćby i ja! — Usiłował pogładzić ją po policzku.
Chwyciła go za rękę, położyła ją z powrotem na kierownicy. Wichura zmarszczył czoło, ruszył nosem — wymyślał dowcip. Potem łagodnie Wyprowadził wóz na lewą stronę szosy i gwałtownie skręcił w prawo.
— Sama na mnie lecisz — roześmiał się, usiłując pocałować dziewczynę, którą przytuliła do niego siła odśrodkowa.
— Przestań, głupi.
— Niby dlaczego?
Chwilę jechali spokojnie. Wichura się znowu zasępił, zaczął stukać palcami po kierownicy, układając plan działania, i wreszcie, poszczekując klaksonem, wyprzedził czołg. Ręką wystawioną za okno dał znak, żeby się zatrzymali, i sam stanął na poboczu, koło owalnego granatowego jeziorka, otoczonego żółtym wianuszkiem kwiatów.
— Zaczekaj — przykazał Lidce wyskakując z kabiny; wlazł na pancerz czołgowy. — Słuchaj no, Kos...
— Jak do dowódcy, głupieloku, godosz? — Gustlik chwyciwszy za daszek, wciągnął szoferowi na nos wyszmelcowaną smarami polówkę.
— Zostaw, kopalniany niedźwiedziu. Obywatelu sierżancie, ja nie mogę takim tempem. Poniżej czterdziestki silnik się grzeje.
— On z Lidką chce się urwać — podpowiedział Grigorij, który zgasił silnik i wysunął się do pasa z włazu.
Podeszła radiotelegrafistka z bukiecikiem jaskrawych kaczeńców, z dłońmi mokrymi od trawy.
— Mówiliście o mnie?
— Bynajmniej — oświadczył Wichura. — Ja niestety mogę właśnie czołg poprowadzić, ale dwa pojazdy, mające różne szybkości...
— Jak chcesz... — przerwał mu Janek, wyciągnął mapę i przypatrzywszy się uważnie, zdecydował: — Staniemy na nocleg w Schwarzer Forst. Trochę w bok od szosy, żeby było spokojniej, ale znaleźć łatwo: rzeka, linia kolejowa, most, a tu wioska i pałac.
— Głupi by znalazł — zapewnił Wichura i czule zerknąwszy na Lidkę, dodał: — Polecimy przodem...
— Sierżant Saakaszwili — ciągnął Kos — pojedzie na ciężarówce z radiotelegrafistką i szeregowcem Czereśniakiem do osłony.
— Paniatno? — spytał Gustlik odrętwiałego z zaskoczenia Wichurę. — Sam żeś chcioł.
— Będziesz, Lidka, nawiązywała z nami łączność co dwie godziny, zawsze kwadrans po nieparzystej.
— Tak jest, obywatelu sierżancie — odpowiedziała salutując.
Janek spojrzał uważnie, czy nie żartuje, ale dziewczyna spokojnie patrzyła mu w oczy. Speszony nieco, rozkazał surowiej niż trzeba:
— Kapral Wichura poprowadzi czołg.
Nim Kos skończył, Grigorij zdążył zajrzeć za wieżę, szarpnięciem za rękaw obudzić Tomasza i chwyciwszy w locie rzucone mu klucze, pobiegł do samochodu. Za nim Lidka i Szarik, ucieszony, że nareszcie może pohasać.
Warczał już silnik, kiedy Tomasz wlazł po kole do pudła, Grigorij dodał gazu i ruszyli.
Wichura wciąż jeszcze otwierał usta, by zaprotestować, ale machnął ręką i wsuwając się przez właz, mruknął do siebie:
— Ja tak chciałem... — miał zamiar pokiwać głową, ale tylko kropnął czaszką o pancerz.
Skrzywiwszy się, pogłaskał włosy na ciemieniu i patrzył, jak prostokątna sylwetka jego pięknego, świeżo malowanego samochodu maleje i wreszcie niknie za zakrętem. Westchnął, uruchomił silnik i posłuchawszy gangu ruszył w beznadziejną pogoń.
Jak człowiek nie ma w życiu szczęścia, to już nie ma, pomyślał i zmacał ręką ciepłe jeszcze Szarikowe legowisko. Nie dość, że dziewczynę i samochód, to jeszcze psa zabrał Gruzin przebiegły. A ten nowy to niby z wiochy, niby do trzech nie umie zliczyć, a brzytwę ma za pazuchą...
Wspomniał sobie kapral Wichura jeszcze raz od początku, jak mu stary Czereśniak pochlebił, jak się na barkę z synem wmeldowali, potem uciekli, a rower już w Gdańsku ojciec odebrał. Postanowił, że też będzie chytry, że nic nikomu, tylko sobie, bo jak się o własne sprawy nie zatroszczyć, to kogo to obchodzi. Wojna się skończy za tydzień, czy za miesiąc, dadzą medal, do cywila odprawią i co? Tyle twego, co w plecaku, co własnymi rękami zapracować potrafisz.
Mijały kilometry, układały się w dziesiątki, a on wciąż prowadził czołg z ponurą mina, myślał to o przyszłości, to o niebieskich migdałach, obserwując pustą drogę przez przedni właz. Wyjechali na stromą górkę i nagle silnik zakasłał, przerwał, chwycił i znowu przerwał. Nie pomagało wciskanie gazu i ssanie. Wysprzęglił prawą przekładnię, żeby zejść na pobocze. Gąsienice człapały coraz wolniej, wreszcie zamarły zupełnie.
— Co jest? — spytał Kos.
— Stoimy.
— To widzę, ale dlaczego?
— A czy ja maszynę jak należy przyjmowałem — gderając manipulował jednocześnie przy dźwigniach, naciskał starter. — Ile razy mam z wami jechać, to zawsze diabli nadadzą...
Janek zeskoczył z wieży, podszedł do włazu, pochylił się nad szoferem.
— O czym ty bredzisz?
— Jak to o czym? A w Sielcach pierwsze spotkanie... Nie pamiętasz?
— Pamiętam — roześmiał się dowódca „Rudego”. — Ale teraz Szarik pojechał z Grigorijem. Sam musisz sobie dać radę.
Kos i Jeleń przeskoczyli rów, pogwarzyli, potem gonili się dłuższą chwilę między krzakami, by mięśnie rozruszać, a Wichura kładł rękę kolejno na coraz to nowych dźwigniach, dotykał zegarów na desce przyrządowej i myślał, coraz bardziej się pocąc, bo nic nie mógł wymyślić.
— Co innego samochód, a co innego to draństwo — mruknął do siebie, ale usłyszał go Gustlik.
— Ty coś powiedzioł? Draństwo? O „Rudym”? — zapytał włażąc na wieżę.
Janek groźnie patrzył przez właz na zgrzanego Wichurę.
— Długo masz zamiar tu stać?
— Nie trzeba mnie było przesadzać, obywatelu dowódco — rozzłościł się, ale zaraz zmiękł i zaproponował: — Może by zajrzeć do silnika?