Wrócił Grigorij z bukiecikiem leśnych fiołków i podał dziewczynie, prosząc:
— Miłaja, jenota nie znalazłem, ale masz kwiatki i pozwól, że ja też coś powiem.
— Dobrze, Grześ — zgodziła się, gdy siadał za kierownicą. — Nie zapalaj, bo warkot przeszkadza. My i tak będziemy kawał czasu przed nimi.
— Ja mam jeszcze większego pecha... — usiłował zacząć Grigorij.
— Zaczekaj, tylko skończę o tym, jak on na mnie patrzył...
Gruzin załamał ręce i ze zrezygnowaną miną oparł się na kierownicy, by wygodniej słuchać. Wiedział o wszystkim, sam umiałby opowiedzieć z pamięci ze szczegółami, jak to do Studzianek Kos wzdychał, a ona na niego parskała niczym grymaśna kocica, a wkrótce potem było odwrotnie. Wiedział, ale słuchał, bo Lidka, jak każdy człowiek, miała prawo o swych troskach opowiedzieć, a poza tym liczył, że i on wreszcie do głosu dojdzie.
Kiedy się zorientował, że przed wieczorem nie ma żadnych szans, ruszył naprzód i coraz bardziej przyspieszał. Byliby rzeczywiście sporo przed czasem na miejscu, gdyby nie to, że tuż prawie przed Schwarzer Forst z hukiem strzeliła dętka na tylnym kole i zanim wyhamował — druga.
Zapasowe miał jedno, więc chcesz czy nie chcesz trzeba było robić.
Grigorij ostro wziął się do dzieła i wkrótce już ciężarówka stała na szosie bez tylnych kół. Jedną oś miała podpartą na stercie przydrożnych słupków betonowych, a z drugiej strony — podnośnik. Ponad rowem leżało koło zapasowe, drugie rozmontowane oraz śruby i klucze.
Lidka pomagała, trzymając dętkę. Tomasz podpalił wulkanizującą łatę i zaraz wrócił do harmonii, którą pod nieobecność Wichury ośmielił się wytaszczyć z szoferki.
Będą za mną dziewczęta płakały — podśpiewywał, akompaniując na basach.
— Grigorij! — zawołała nagle dziewczyna.
— Trzymaj!
— Nie mogę. Zapomniałem w tym bałaganie i Janek mi głowę urwie.
Jak ja mu się na oczy... — Łzy przerwały potok słów i popłynęły po policzkach.
— Kap na bok, bo zgasisz — rozkazał Grigorij. — Taki pech, jak mój, rzadka rzecz: pół kilometra od celu, a tu dwie gumy naraz. Już kończę i zaraz dojedziemy — ta wieża to nasz pałac.
— Ale minął kwadrans po nieparzystej i ja nie nawiązałam łączności — tłumaczyła Lidka, spoglądając błękitnymi zapłakanymi oczyma w kierunku Schwarzer Forst.
Nad granią lasu rudział szczyt pretensjonalnej, pseudogotyckiej baszty z murowanymi blankami, a niżej wąskie podłużne okienka. Słońce błyszczało w resztkach powybijanych szyb.
— Warto wyleźć na samą górę — powiedział Tomasz do Lidki — Musi stamtąd szmat świata widać. A płakać nie trzeba, sierżant nie ugryzie.
Szarik był widać tego samego zdania, bo podszedł, warknął przyjaźnie i długim jęzorem, podobnym do płatka świeżej szynki, liznął dziewczynę w policzek.
Minęły jeszcze ze dwa kwadranse, nim byli gotowi. Saakaszwili do pudła zgarnął narzędzia i jakieś nadliczbowe śruby, które mu po tym remoncie zostały. Pospiesznie przetarł pakułami dłonie, skoczył za kierownicę.
— W pałacu będziemy się myć. Wstyd byłby, jakby dogonili. Cały czas miałem takiego pietra...
Skręcili z szosy i nie zmniejszając tempa gnali po zeschniętych gliniastych wybojach. Wypadli z lasu wprost na główną ulicę przytrzęsioną pierzem i zwęglonym przez ogień sianem, wlokąc za sobą ogromny tuman popielatego kurzu. Mieszkańcy wioski odeszli stąd w pośpiechu, zostawiwszy uchylone wrota, pootwierane drzwi. Niektóre okna zwisały na pojedynczych zawiasach. Pod kołami przemknęła zdziczała kura.
W przedzie, na lekkim wzniesieniu, zobaczyli ceglany mur, ażurową bramę, a w głębi pałac. Przez warkot silnika słychać było bolesny ryk krowy zapomnianej w oborze, ale Lidka na nic nie zwracała uwagi:
— ...wy byliście w szpitalu, brygada walczyła pod Jabłonną, a ja prosiłam, żeby pozwolono, bo serce się wyrywało...
Tomasz zabębnił pięściami po dachu kabinki i przechyliwszy się w lewo, zajrzał do okienka: dziwnie wyglądała jego twarz z brodą sterczącą ku górze.
— Pan sierżant zatrzyma. Tu bydlątko cierpi nie dojone. Ja zeskoczę, mleko na kolację się przyda.
— Dobra, ale zaraz przychodź. — Grigorij zahamował. — Musimy wszystko przygotować na przywitanie reszty, a czasu ciut-ciut.
Ledwo Tomasz z Szarikiem zeskoczyli na ziemię, Saakaszwili dodał gazu, w obłoku kurzu minął resztę wioski, podjechał do bramy i rąbnął w mą zderzakiem.
— Zatrąb — doradziła Lidka.
— Nikogo tu nie ma — zapewnił, wrzucając ze zgrzytem tylny bieg.
— Czekaj, otworzę.
— Po co? — puszył się przy kierownicy. — Ja ją zaraz po czołgowemu.
Samochód uderzył po raz drugi i wyrwawszy zasuwę wtoczył się na obszerny dziedziniec, poprzerastany trawą między kamieniami bruku.
— Hej, jest tu kto?! — zawołał Grigorij wychodząc z kabiny.
Tak pewny był swego, że cofnął się o krok i rękę na kaburze położył, gdy bez skrzypnięcia rozwarły się główne drzwi pałacu i wyszedł z nich czarny kot, a za nim para Niemców, mężczyzna i kobieta. On w wyszarzałej marynarce, ona w czarnej sukni. Oboje wysokiego wzrostu, z ponurymi twarzami, ale wystraszeni. Ukłonili się nisko i zapraszali do wnętrza:
— Bitte, bitte.
— Chodź, Lidka. Popatrz, nasi w pałacu!
Przez rozchylone odrzwia widać było w głębi salutującego żołnierza w polskim mundurze.
— Cześć. — Grigorij przyłożył dłoń do hełmu wdzianego na bakier. — Zobaczymy, jakie nas tu wygody czekają.
Obciągnął mundur i wstępując na stopnie przygładził wąsy. W drzwiach puścił przodem Lidkę. Niemka czekała pokornie, póki sierżant nie wejdzie, a nawet cofnęła się pół kroku.
Kot mrużąc żółte ślepia zezował na obcych, parskał i stroszył sierść.
Zeskoczywszy z ciężarówki Tomasz ruszył szerokim krokiem w stronę obory, ale spojrzawszy na psa, zwolnił przed gankiem ceglanego domu i przesuwając automat na piersi, zajrzał do sieni.
— Czekaj jeszcze trochę — mruknął pod adresem ryczącej krowy.
Wszedł głębiej, stanął w drzwiach i patrzył, usiłując się zorientować w bałaganie, jaki zostawili uciekający, a powiększyli żołnierze, którzy tędy przeszli: otwarte szuflady komody i drzwi szafy, jakieś części garderoby rozwleczone po podłodze, rozbity fajansowy wazon. Na ścianie wisiał krzywo portret Hitlera z rozbitym szkłem, widać było ślad serii rąbniętej do obrazu.
Czereśniak obojętnie patrzył na wszystko, lecz zainteresował go ogrodniczy nóż: otworzył sierpowate ostrze, spróbował najpierw palcem, potem na pasemku swoich własnych włosów i stwierdziwszy, że tnie jak brzytwa, schował nóż do kieszeni. Nie było tu nic już ciekawego, więc wziąwszy z kuchni emaliowane wiadro ruszył na skos przez podwórze.
W obórce powitało go błagalne spojrzenie ciemnych ślepi, zasnutych mgłą bólu. Znalazł stołek, przysiadł koło łaciatego brzucha i doił równymi, spokojnymi ruchami. Chrobotał łańcuch, zwierzę oglądało się, pomrukiwało z wdzięcznością. Szarik stał obok, z apetytem oblizywał mordę, a wreszcie pisnął cicho.
— Gdzie miska? — spytał Czereśniak.
Pies wybiegł. W ciszy ciurkały śnieżne strużki mleka do pełnego prawie wiadra. Szarik wrócił niosąc w zębach spory rondel. Tomasz mu nalał do pełna, a potem z uśmiechem patrzył, jak spragniony wilczur chłepce. Krowa usiłowała jęzorem sięgnąć ręki swego dobroczyńcy, który rzucał jej siano do żłoba.
— Czekaj, przyjdę jeszcze do ciebie, przyjdę — obiecał Tomasz czochrając ją po białym podgardlu, po łbie znaczonym czarnymi łatami, a potem z uwagą dotknął palcami złamanego rogu.