A sam nie wejdziesz? — zagadnęła z cieniem nadziei.
— Nie. Słowo. Ja przecież mówiłem, że jak był biały walc, pokochałem Hanię, ją tylko jedną, ale jak poznać...
Twarz Lidki zmieniła się, zastygła w złośliwym półuśmiechu.
— Napisz. Listonosz odróżni. Ale potem jednak, żebyś się nie mylił, będzie musiała lewe ucho na zielono pomalować...
Przez uchylone drzwi wpadł czarny kot, za nim Szarik. Buchnął pisk i szczekanie. Poleciały na ziemię drobne przedmioty spod lustra. Zwierzęta w gonitwie przecwałowały łoże, wypadły z powrotem do sali jadalnej. Kot skoczył w noc przez otwarte okno.
— Szarik, do nogi! — krzyknął Janek, a potem go pogłaskał. — No, cisza, spokój, wypędziłeś złego ducha z pałacu i cisza, dobry pies... To musiał być notes radiotelegrafisty. Tu nawet są jakieś litery, popatrz, Gustlik.
Na kartce czerniały duże znaki pospiesznej notatki: „Ein V. n. 11”.
Jeleń przysunął się bliżej, pochylił głowę i przesylabizował:
— Ajn fau en jedenaście. Pieron wie, co to je?
— Cisza, piesku — Kos dalej uspokajał Szarika.
— Ale... Kaj tam cisza — rzekł Gustlik. — Słyszycie? Warczy. Nie pies, ino samolot — pokazał w stronę okna. — Spuść no, chłopie ferdunklung.
Ta roleta spuść! — wytłumaczył nie rozumiejącemu w pierwszej chwili Tomaszowi i wrócił do niemieckiej notatki. — Ajn fau en... Pierona! — zawołał i chwycił swój pistolet maszynowy. — Ein Viertel nach elf, kwadrans po jedenastej. Mieli my jutro warta przy moście zawiadomić o desancie, a oni dzisiok... Kiero godzina?
— Po jedenastej dwanaście — odpowiedział Janek i zgasiwszy jednym dmuchnięciem lampę, podszedł do okna, odrzucił zasłonę.
Nie tylko usłyszeli, lecz na tle jasnego nieba zobaczyli wyraźnie samoloty transportowe — jeden, drugi, trzeci. Niżej, tuż nad pałacem przegwizdała para myśliwców osłony.
— Sporo — powiedział Kos.
— Janek, tak mi się widzi, że pierwsze, co w tej książce zapiszesz, to coby babom nie wierzyć. Oszwabiła nas falszirmjegerka. Powiedziała, co jutro na ten most przylecą.
Z sypialni wyszedł Grigorij ze stajenną lampą, a za nim Lidka.
— Czemu tak cicho? Co tam widzicie?
— Zgaś — rozkazał Janek.
Teraz u okna stali wszyscy sześcioro. Samoloty zredukowały gaz, zwolniły i poczęły wysypywać spadochroniarzy.
— Wichura, zostaniesz tu z Lidką, samochodem i psem.
— Nie zostanę — odpowiedział szofer. — Tam będzie gorąco i każda lufa się przyda. — Chwycił ze stołu kubek, dopijał spiesznie.
— I ja chcę być z wami. Dość tego jeżdżenia osobno. — Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Sejm czy co? Przestać gadać! — rozzłościł się Kos. — Dobra. Siadaj Lidka, obok Grzesia do erkaemu — rozkazał. — A wy, Wichura, i Czereśniak jako desant, do wozu!
Skoczyli jeden za drugim przez okno.
— Myśli o mnie — przekładając nogi przez parapet, zdążyła Lidka szepnąć Gruzinowi. — Najpierw chciał zostawić, żeby bezpieczniej, a teraz wziął, żebym była blisko.
— Lidka!
— Biegnę! — odkrzyknęła wesoło.
Silnik już dudnił, gdy dopadła wozu, i załoga była na miejscach.
Tysiąckrotny trening jest sojusznikiem żołnierza, a czołgiści wślizgują się do swego wozu jak palce jednej dłoni do wygodnej, starej rękawicy. Kiedy na ciemnym horyzoncie zamigotały pierwsze świetlne serie, „Rudy”, rozwaliwszy do reszty bramę, wyrwał się spomiędzy wiejskich zabudowań i pognał na pełnych obrotach w kierunku rakiet, pokazujących lądowisko desantu.
Na pancerzu, wczepieni w klamry, siedzieli Wichura i Czereśniak. W otwartym włazie stał Janek.
— Z lewej wyrwa... Gaz!
Pędzili dłuższą chwilę gruntowym traktem, potem w przedzie zamajaczyła górka, wyskoczyli na bruk, na stromy podjazd kolejowego wiaduktu. Ostro wzięli zakręt.
— Wolniej... Wolniej... Stop! — krzyknął. — Stój!
Zahamowane gąsienice, krzesząc iskry, sunęły po bruku w stronę urwiska. Przez chwilę trudno było odgadnąć, czy bezwład nie zwali „Rudego” w dół, ale traki spotkały metr rozbitej nawierzchni, zaryły się, przyhamowały.
Kapitan Hugo Krummel skakał ze spadochronem w Polsce i w Norwegii, lądował z desantami na Krecie, wśród zielonych pól Holandii i w głębokim, śmiertelnie białym śniegu pod Stalingradem, przywożąc ostatnie instrukcje i feldmarszałkowskie naramienniki dla Paulusa. Skakał w pojedynkę, samotrzeć, jak i wśród tysięcy łaciatych parasoli z jedwabiu. Dzisiejsze zadanie było w pewnym sensie jubileuszowe — otwierało nową, dziewiątą setkę skoków. Niewielu mu dorównywało, bo w tym rodzaju broni ludzie wykruszają się szybciej niż błoto w słońcu z poły żołnierskiego płaszcza, ale miał w grupie stare wygi — choćby feldfebla zwanego Zapałką, którego poznał i właściwie ocenił jeszcze na Krecie.
Nie speszyło go milczenie radiostacji naprowadzającej w Schwarzer Forst. Desant nie orkiestra, żeby wszystko grało. Zawsze coś nawali, może po prostu jakiś głupi kondensator w nadajniku, lecz skoczek powinien umieć ominąć lub sforsować każdą przeszkodę. Grunt, że rozpoznali obiekt i osłona okazała się niezbyt mocna — wszystkiego dwa jednoosobowe posterunki w bunkrach. Odwody Polacy mają daleko i przecież gorzej znają teren, na którym od trzystu już lat panowali Niemcy.
Przycichło monotonne, falujące burczenie silników. Nawigator zapalił ostrzegawcze światło.
Krummel spojrzał w dół przez okienko, zobaczył połyskującą wstążkę wody i przez sekundę pomyślał o starszym bracie, dowodzącym na morzu U-bootem. Niedawno obaj jednocześnie odbierali Żelazne Krzyże z Wieńcami Dębowymi i Mieczami. Po wykonaniu tego zadania zdystansuje jednak Zygfryda, o czym od dzieciństwa marzył.
Tuż obok transportowca przemknęły w locie nurkowym dwa myśliwce i odpaliły rakiety w stronę bunkrów.
Huknęły otwierane drzwi, zaświstał wiatr i zaraz potem zielono zamigotał sygnał.
— Haus!
Posypali się w dół strzelcy, skoczył Zapałka, a za nim Krummel. Jeszcze z powietrza zorientował się, że bliższy bunkier osłony dostał termitowym pociskiem, że strzela tylko ten zza rzeki, bijąc na przemian seriami z erkaemu i wołając o pomoc żółtymi gwiazdkami świetlnych rakiet.
Obrócił się na linkach, żeby dokładnie z wiatrem, złączył stopy i miękko przekoziołkował w wilgotnej trawie. Kiedy wstał i odczepił czaszę, spostrzegł, że nie musi wydawać dodatkowych rozkazów — nadbiegał łącznik, dwu rozbijało zasobnik z pancerfaustami, a fizylierzy kłusowali grupkami w stronę mostu.
Ktoś wylądował na samym brzegu rzeki i wskazując kierunek pogubionym w krzakach bliskiego lasu, raz po raz cisnął trzy granaty na kolejowy nasyp.
Kiedy Grigorij wyskoczył z wozu i stanął nad krawędzią wykopu, w stronie niedalekiego już mostu huknęły trzy granaty. Wzmógł się ogień niemieckich automatów i zagłuszył samotnego diegtiarowa.
Janek zeskoczył na ziemię, pobiegł przed czołg. Wiadukt nad torami spłonął, zostały tylko wąskie dźwigary, zawieszone dwa piętra nad ziemią.
— Objeżdżaj dokoła — powiedział Kos do mechanika.
— Nie zdążymy. Strzelają rakiety na pomoc. A fryce wszyscy wylądowali. — Gruzin pokręcił głową, zerkając na odlatujące transportowce, a potem na wąskie dźwigary wiaduktu. — Jakby to wytrzymało...
— Wytrzyma. Tyle że nawierzchnia spalona.
Raz jeszcze spojrzał w dwupiętrową przepaść poprzez ogryzioną przez ogień konstrukcję.
— Pajechali!
Tymczasem podeszli już Wichura i Czereśniak.
— Po tych żerdziach? — zdziwił się szofer i szybko zdecydował: — To my dołem, a po drugiej stronie doskoczymy.