Выбрать главу

Ciągnąc za rękaw Tomasza pobiegł ku skarpie. Po obroszonej trawie zjechali obaj w dół na siedzeniach, przebiegli tory, poczęli się wspinać na drugą ścianę wykopu.

W tym momencie czołg ruszył. Z dołu na tle wygwieżdżonego nieba widzieli, jak ogromny wóz wolno wkracza na dźwigary i sunie, jakby zawieszony na dwu linach. Pod gąsienicami pojękiwała spracowana stal.

Wykruszyły się i spadły w dół jakieś resztki przetrawionego ogniem żelastwa.

Za czołgiem spokojnie wędrował Szarik.

— Ale cyrk — szepnął Wichura. — Jeden nie taki ruch i rany gorzkie!

— Harmonia na stole została — przypomniał sobie Tomasz. — Może kto ukraść.

Ani przez chwilę nie wątpił, że czołg przejdzie. Gdyby mu kto próbował przedstawić grozę sytuacji, odpowiedziałby pewno, że skoro furman się nie boi...

Podobnie jak Czereśniak myślała Lidka. Widziała, że Saakaszwili naradzał się z Kosem, ale potem nie wyjrzała nawet, którędy jadą, nie czuła lęku, bo przecież strzelano jeszcze nie do nich. „Rudy” sunął powoli, spokojnie i ze zdziwieniem spostrzegła, jak na czoło Gruzina występują grube krople potu, a zęby poczynają nerwowo przygryzać górną wargę.

— Boisz się? — szturchnęła go w bok.

Mechanik nie odpowiedział, nie drgnął nawet. Wpatrzony w coraz bliższy przeciwległy brzeg, czujnie trzymał dźwignie sterownicze.

— Boisz się! — powtórzyła i podniosła rękę, żeby dać mu mocniejszego kuksańca.

Spadochroniarze zaatakowali most. Dwa erkaemy na zmianę blokowały ogniem strzelnicę. Bunkier łowił krótkie przerwy, odpowiadał zajadle, ale po torach, osłonięta mrokiem, szynami i metalem konstrukcji, pełzła już grupa uderzeniowa z pancerfaustami. Wycelowali i na komendę feldfebla Zapałki dali jednocześnie ognia z trzech rur. Żółte eksplozje zagrzmiały jak jeden wybuch i bunkier umilkł.

Zgasły ogniki wystrzałów, ucichły serie. Teraz już nikt nie przeszkadzał napastnikom. Wzmocniona drużyna przebiegła na drugi brzeg, zajęła stanowiska, by stworzyć osłonę przed ewentualną odsieczą. Tymczasem saperzy jak ciemne pająki snuli się po kratownicach, zakładali ładunki na filarach, łączyli kable, ostrożnie zaciskając spłonki.

Odezwały się żaby, których nie płoszyły metalowe postukiwania.

Gefreiter przy erkaemie złowił wzrastający, coraz bliższy warkot, uniósł się i nasłuchiwał. Przeszkadzał mu ostatni pożegnalny nalot pary myśliwców, które z powietrza osłaniały lądowanie. Nim zniknęły nisko nad horyzontem, spostrzegł ciemny kształt sunący za żywopłotem osłaniającym tory od śniegowych zamieci. Rozpoznał T-34 i krzyknął co sił w płucach:

— Achtung, Panzer!

Przypadł do erkaemu, dał serię. Odpowiedział mu zza wieży pistolet maszynowy Wichury i błysk działa. Pocisk rozpruł okop, zgasił maszynkę.

Kos uniósł lufę, by mieć most w celowniku. Posłał serię z karabinu maszynowego, strącił paru saperów do wody.

— Nie śpij, Lidka — poprosił przez wewnętrzny telefon i usłyszawszy długą serię dolnego kaemu, dodał: — Spokojnie celuj, krótko strzelaj.

Spostrzegł drugie gniazdo ogniowe na własnym brzegu i rozbił je dwoma pociskami. Gustlik błyskawicznie ładował po każdym strzale, śliniąc palec odblokowywał bezpiecznik i meldował:

— Gotowe... Całkiem gotowe.

— Naprzód, wjeżdżaj pod bunkier.

Grigorij wprowadził czołg za betonowe ruiny. Niemcy przerwali ogień.

Janek uchyliwszy włazu ostrożnie rozejrzał się wokół.

— Oni, dranie, już założyli ładunki. Lada chwila podłączą kable.

— Skoczymy na drugi brzeg? — spytał Grigorij.

— Nie. Nocą i bez osłony? Wykończyliby nas bez trudu z pancerfaustów.

Słuchając tej rozmowy Tomasz otworzył usta, jakby chciał coś dopowiedzieć, ale nie zdążył.

— Może pociskami druty poszarpać? — wtrącił Gustlik.

— Spróbujmy — zgodził się Janek — ale mała szansa.

Trzasnął zamykany właz. Wystrzeliło działo. Wichura, ukryty za wieżą wypatrywał celów i od czasu do czasu naciskał spust.

— Szeregowy Czereśniak, jak tam...

Obejrzał się, ale na pancerzu nie było nikogo. Został tylko pistolet maszynowy nowego członka załogi.

Przez uchylony właz Kos strzelił w kierunku drugiego brzegu fosforową rakietę. W jej ostrym świetle zobaczyli most i grupkę spadochroniarzy, zmieniających stanowiska między kępami olszyn na tamtej stronie rzeki. Nasz brzeg był bezdrzewny, ale nad samą wodą porośnięty łozami.

W łozach Tomasz ściągnął koszulę, przycisnął ubranie kamieniem. Na piersi obok świętego medalika zawiesił ogrodniczy kozik znaleziony dziś w opuszczonym przez Niemców domu. Nabrał w dłoń wody, łyknął raz i drugi, a potem przeżegnał się, zsunął w nurt i dał nura.

Rzeka nie rozgrzała się jeszcze po zimie, ścisnęła piersi, jak żelazną obręczą, chciała go przestraszyć. Wynurzył głowę daleko od brzegu. Zrobił parę zamachów płynąc na boku i znowu poszedł pod wodę. W samą porę, bo Niemcy już spostrzegli — równocześnie z ostatnim zagarnięciem ramienia krótka seria rykoszetowała od powierzchni.

Długo nie było widać Tomasza. Może ten strzelec myślał, że celnie trafił, ale ucieszył się za wcześnie. Przy samym brzegu, pod osłoną obmytego przez wodę głazu wynurzyła się głowa. Czereśniak przetarł dłonią oczy i patrzył w górę, na zawieszone na tle nieba pajęcze nici kabla.

W powietrzu nad brzegiem splatały się w jeden sznur, który szedł ku skarpie i ginął w czarnej trawie.

Po brzegu, po jego górnej krawędzi, co pewien czas skakały wybuchy pocisków z „Rudego”. Tuż nad kamieniem strzygły niemieckie serie. Tomasz wziął oddech i jeszcze raz dał nura pod prąd.

Z wolna, starając się nie pluskać, wypłynął w cieniu mostu.

Wyczekawszy chwilę, żeby sprawdzić, czy go nie widzą, wypełznął na brzeg pod osłonę filaru. Stąd jednak nie mógł sięgnąć do kabla, nie wychodząc w ostro przystrzeliwane pole rażenia. Kozikiem przyciął olszynową gałąź z sękiem. Spróbował przyciągnąć drut, ale kule natychmiast złamały patyk.

Drżąc z chłodu, a może i z nerwowego napięcia, Tomasz z powrotem zawiesił na szyi nóż o zagiętym sierpowato ostrzu. Przeżegnał się raz jeszcze, przysiadł i z podskoku chwycił mostową kratownicę. Podciągnął się i polazł po niej w stronę rzeki, wczepiony rękami i nogami, a potem jednym rzutem skoczył, chwycił kable w powietrzu i poprzez sieć smugowej serii spadł do wody.

„Rudy” wystrzelił ponad trzydzieści pocisków, kiedy przybyła odsiecz.

Tyraliera piechurów skokami wyszła na brzeg, zapadła w stare okopy.

— Chrzan, chrzan! — wołali w stronę czołgu, żeby uspokoić załogę, że swoi, bo żaden Niemiec takiego słowa nie wymówi.

— Nie chrzańcie, tylko kropcie do fryców! — krzyczał Wichura.

Dwa batalionowe moździerze otworzyły ogień ze stanowisk za kolejowym nasypem, zagdakały erkaemy, warknęły pepesze.

Dowódca piechurów podbiegł do „Rudego”. Wichura zastukał w pancerz i Janek uchylił włazu.

— Pójdziecie przez most? — spytał oficer.

— Dobra. Ale za wami.

— Zgoda — chorąży zasalutował i odbiegł w stronę swej tyraliery.

Przygotowując atak, przyspieszyły moździerze, rąbała raz po raz czołgowa armata.

— Naprzód!

Piechota podniosła się, ruszyła z okrzykiem przez most. Za nią po kolejowych podkładach gramolił się „Rudy”, nie ustając w prowadzeniu ognia.

Spadochroniarze trzy minuty wcześniej odpełzli z brzegu, cofali się skokami przez siwą od rosy łąkę, zapadali w cień lasu. Kapitan Krummel nakazał odwrót, jak tylko się czołg pokazał, nie przypuszczając ani przez chwilę, że w nocy działa samotny wóz. Miał zresztą zadanie tak jakby wykonane (klucz iskrownika połyskiwał matowo tuż pod ręką) i nie było sensu narażać ludzi, których czekała ważniejsza i trudniejsza robota.