Czemu więc nie wysadzał mostu? Po prostu dlatego, że był oszczędny.
Cały oddział skrył się już w lesie. Obok kapitana zostali łącznicy i dwóch saperów. Krummel czekał, póki nie ruszyła piechota z tamtego brzegu i nie zobaczył czołgu na środku mostu.
— Jetzt! — rozkazał.
Saper przekręcił klucz i... wybuch nie nastąpił.
— Donnerwetter! — zaklął żołnierz.
Kapitan zacisnął pięści, bez słowa dał znak ręką i wszyscy razem ruszyli biegiem w stronę czarnej niedalekiej ściany drzew.
„Rudy” po drugiej stronie rzeki spełznął z nasypu, stanął i otworzył włazy. Podszedł chorąży z piechoty, uścisnął ręce Gustlika i Janka, którzy zeskoczyli z pancerza na ziemię.
— Przegoniliśmy ich. Most cały... A wasi wszyscy cali?
— Wszyscy — odpowiedział Kos.
— Czereśniaka nie ma — sprostował z zakłopotaniem Wichura. — Automat zostawił, a sam jeszcze na tamtym brzegu gdzieś się stracił.
— Diabli nadali. Może zginął?
— Jakby dostoł, to by był — filozoficznie stwierdził Gustlik. — Trza go szukoć.
— Nie trzeba — odpowiedział Tomasz. — Jestem. — Wyszedł z mroku w czarnym od wody mundurze.
— Coś taki mokry? Czemuś broń rzucił? — surowo pytał Kos.
— Bo ja... — zaczął tłumaczyć, wyjmując zza koszuli zawieszone na sznurku medalik i kozik.
— Modliłeś się, żeby cię kula minęła? — spytał Wichura.
— Chciał się napić po rybie i wpodł do wody — mruknął Gustlik.
Tomasz parę razy otwierał usta, ale ponieważ nie dali mu dojść do słowa, machnął zniecierpliwiony ręką i zamilkł.
Po moście zastukały kopyta, wyciągniętym kłusem szedł szwadron kawalerii. Dowódca, w przedwojennej garnizonowej czapce z długim okutym daszkiem, rozglądał się na boki. Spostrzegł czołg, podjechał i osadził gniadego konia.
— Szwadron stój!
Rozpędzony trębacz z pierwszej trójki wysunął się zbyt daleko w przód i dostał batem po cholewie.
— Nazad. Przed gospodarza nie leź.
Pochyliwszy się w siodle, wąsaty jeździec wypatrzył oficera i salutując zameldował:
— Szwadron zwiadu brygady kawalerii jako grupa pościgowa. Melduje wachmistrz Feliks Kalita. Gdzie przeciwnik?
— Oderwał się.
— Ilu ich?
— Pancerni lepiej wiedzą, bo od początku tu byli.
Gniady ogier, parujący lekką mgiełką z rozgrzanej sierści, jakby zrozumiał słowa, przestąpił z nogi na nogę zwracając łeb w stronę czołgu.
— Lądowało przeszło sześćdziesięciu. Trzecią część chyba stracili, nim odskoczyli w las — rzekł Kos.
— Ech, ludzie, czy wy radia nie macie? Żebym ja kwadrans wcześniej wiedział, że tu się coś takiego szykuje...
— Niemcy nam nie meldowali — odgryzł się Wichura.
— Jak do was, kapral, będę miał interes, to kobyłę na rozmowę poślę — pogardliwie cedząc słowa obciął go wachmistrz.
Koń obrócił łeb znaczony białą strzałką i zadzwoniwszy uzdą trącił mordą w kolano. Jeździec dał mu skórkę od chleba, a potem znów się zwrócił do Kosa:
— Czemuście im dali odskoczyć?
— Po nocy w lesie żaden pościg...
— Chyba żeby dobry żołnierz na dobrym koniu — przerwał wachmistrz i zasalutował. — Czołem, panowie, spróbuję złapać to, co wam uciekło.
Janek, unosząc rękę do hełmofonu wymienił spojrzenie z Gustlikiem, westchnął oblizując spieczone pragnieniem wargi.
— Myślołżeś, że być dowódcą to kluski jeść? — zamruczał Jeleń.
Wachmistrz na swym ogierze przeskoczył rów przy torze i ogarnąwszy żołnierzy spojrzeniem, podał komendę:
— Szwadron za mną, kłusem marsz!
Grigorij siedząc koło gąsienicy gryzł trawkę, patrzył na ciemne sylwetki ruszających kawalerzystów.
— Czołg dobra rzecz, ale serce dżigita boli — wyznał Lidce wychylonej z przedniego włazu.
Po ostatniej trójce na chwilę usłyszeli żaby, a potem jeszcze jeden spóźniony jeździec zadudnił po moście i pochylony nad grzywą białego konia przeleciał galopem w ślad za szwadronem. Żwir spod kopyt zadzwonił o traki gąsienic.
29. Śniadanie
Cichy i nieruchomy stał pałac Schwarzer Forst w świetle księżyca.
Czerniały okopcone blanki na wieży i dziura wybita pociskiem. Połyskiwały rośne szybki w witrażowych oknach parteru, a orzeł na pancerzu „Rudego” wydawał się nie biały, lecz srebrny. Do bramy wiodły przez podwórze ciemne, wyraźne ślady gąsienic. Było cicho, wiatr nie kołysał nawet trawą na klombach.
Duża, ręcznie kuta klamka na drzwiach głównego wejścia, naciskana od wewnątrz, opadała powoli, a potem gwałtownie odskoczyła — metal strzelił ostro i niespodzianie. Ciemna szczelina rozdzieliła odrzwia jak pęknięcie.
Chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie wąska szpara poczęła się rozszerzać, mignęła kosmata łapa i wilgotny nos, błysnęły ślepia i wyjrzał cały łeb. Szarik obserwował podwórze, słuchał i węszył. Sprawdzał, czy prócz ostro zarysowanej cieniem ciężarówki i poza „Rudym” nie ma czegoś nowego i obcego.
Cisza. Nic nie słychać i nie widać nikogo. Pies, uspokojony, wybiegł na dwór, pokłusował krętym, sobie tylko wiadomym tropem, przystanął na sekundę u węgła wozowni pachnącej sianem i krową, koło krzaka na klombie, lecz dopiero u wrót znalazł to, czego szukał — bramę wygiętą ciosem zderzaka prowadzonej przez Grigorija ciężarówki, wyrwaną z zawiasów przez czołg. Obwąchawszy ją starannie, Szarik zrobił to, co psy zwykły czynić w odpowiednio pachnących miejscach, i zawrócił.
Pobiegł nie wprost do pałacu, lecz pod mur. Znalazł koryto. Zawiódł się — było puste. Wywęszył wilgoć pod łopianami, ale po kałuży zostało tylko wyschnięte, spękane błoto. Pobiegł do studni, wspiął się i zlizał kilka kropel z żeliwnej rury. Skoczył łapami na ozdobnie kutą rękojeść — nie pomogło, nie umiał napompować.
Drzwi pałacowe przymknęły się pod własnym ciężarem, trzeba je było mozolnie otwierać łapą, by wejść w przyjazny mrok dobrze już poznanego wnętrza, w którym po trudach walki z desantem odpoczywała załoga.
Buty stały na baczność w zgodnym szeregu — oficerskie Janka, potężne Gustlika i kaukaskie, przymarszczone na wysokości kostek, Grigorija. Ich właściciele spali każdy po swojemu, choć na jednym posłaniu, na sianie okrytym namiotowym brezentem. Janek, zasępiony trudnościami dowodzenia, wydymał suche wargi. Gustlik leżał na wznak z rozrzuconymi szeroko rękami i jakby się trochę uśmiechał w okresach ciszy dzielącej jedno chrapnięcie od drugiego. Grigorij głowę i ramiona miał na posłaniu, ale spał wyciągnięty wzdłuż ściany, blokując drzwi do sąsiedniego pokoju. Wszyscy trzymali broń przy sobie, dłonie na kolbach lub lufach.
Na parapecie z pistoletem maszynowym na kolanach siedział wartujący Wichura, pogwizdywał z nudów cichutko i palcem w szybę stukał do taktu.
Szarik ostrożnie, z daleka, obwąchał załogę i wsparty łapami o nie ustępującą klamkę usiłował zajrzeć przez dziurkę od klucza do sypialni dawnych właścicieli pałacu. Drapnął łapą, cichutko zaskomlał.
— Paszoł — Saakaszwili w półśnie odgarnął go ręką.
Pies odskoczył, przypadł łbem do przednich łap, oczekiwał z mordą przy ziemi, czy Gruzin się nie ocknie, czy się nie zechce pobawić. Grigorij spał dalej, a wilczur nagle zesztywniał, znieruchomiał — złowił jakiś dziwny blaszany szelest tuż nad parkietem pałacowej sali. Czekał sporą chwilę, póki się dźwięk nie powtórzył. Zrobił dwa płynne, bezszelestne kroki i znowu zastygł z wyprostowanym ogonem, z uniesioną przednią łapą.