Выбрать главу

Czekał. Usłyszał wyraźniej niż przedtem — może skrzypnięcie, może westchnienie.

Wybiegł z pokoju i ostrożnie, coraz wolniej przenosząc ciężar ciała z łapy na łapę, ze stopnia na stopień, podkradł się do dębowych drzwi piwnicznych, skutych metalowymi ćwiekami. U dołu była szpara. Stamtąd właśnie sączył się cichy, ale wyraźny szelest.

Pies wrócił do pokoju. Spojrzał na Wichurę siedzącego nieruchomo na parapecie okna, ale nie warknął. Zastanawiał się dłuższą chwilę, komu powierzyć swe odkrycie, i wreszcie podszedł do Janka. Delikatnie chwycił zębami za rękę i pociągnął.

Kos otworzył oczy, natychmiast oprzytomniał. Trzymając pistolet w garści spojrzał dokoła, a potem szeptem zapytał:

— Chcesz wyjść?

Wilczur równie cicho warknął i zrobiwszy dwa kroki, obejrzał się, czy Janek idzie za nim. Chłopak przegarnął palcami włosy, wstał i podciągnął spodnie. Poruszył się Wichura, chciał zejść z okna, ale Kos powstrzymał go gestem.

— Siedź. Ja z psem — powiedział mijając wartownika. — Zaraz wrócę.

Boso szedł w stronę drzwi wyjściowych, ale Szarik przegrodził mu drogę.

— Co takiego?

Pies uniósł wargę, pokazał kły. Janek spoważniał, dobył pistolet zza pasa i przygotował do zapalenia elektryczną latarkę. Tropem wilczura zeszedł parę stopni, stanął przy drzwiach do piwnicy. Chwilę nasłuchiwali obaj.

Zaszeleściło. Pies spojrzał na swego pana, jakby chciał rzec: „A nie mówiłem? Coś tu nie jest w porządku...”

Kos się zawahał — warto by było mieć osłonę, ale jeśli zbudzi Gustlika, a okaże się, że to jakieś głupstwo... Spróbował drzwi — ustąpiły bez szczęku, bez skrzypnięcia. Pchnął je bosą nogą i przywarował do ściany. Drewno stuknęło głucho o mur. Potem cisza i znowu ten sam szelest.

— Bierz — szepnął.

Szarik, który warował po drugiej stronie framugi, skoczył do wnętrza i zniknął w ciemności. Kos nasłuchiwał sekundę, potem rzuciwszy na schody zapaloną latarkę, jednym susem sforsował drzwi i skrył się za stertą piwnicznych rupieci. Sprężony, gotów do strzału, wparł się plecami w ceglaną kolumnę. Długą chwilę trwała absolutna cisza, a potem usłyszał chłeptanie i w wąskim promieniu światła, przez który snuły się kłęby srebrnego kurzu, zobaczył psa pijącego z metalowej rynienki.

— Zostaw! — rozkazał i podbiegł bliżej. — Może to jakie draństwo...

Szarik siadł posłusznie, spoglądając na Janka oblizywał mordę jęzorem.

— Draństwo albo i nie — cicho powiedział Kos i rozejrzał się, czy w pobliżu jaki kubek nie stoi.

Murowane fundamenty dźwigały ogromną beczkę — może pięćset–, a może i tysiąclitrową. Na cynowym omszałym kranie grubiała, pęczniała kropla. Ciężar oderwał ją od metalu, trzepnęła ciężko o namoknięty wiecheć słomy, zaszeleściła i spłynęła do rynienki, budząc kręgi na powierzchni cieczy.

Kos znalazł wreszcie metalową kwartę, podstawił i począł odkręcać kran.

— Spróbujemy — rzekł do Szarika.

Pies zgodnie kiwnął łbem, a nawet jakby całym ciałem zakołysał — miał jeszcze ochotę pić.

— Ty już, teraz ja — powstrzymał go Janek.

Do kwarty naciurkało trzy czwarte chłodnego przezroczystego płynu. Kos oblizał suche wargi, a potem długimi haustami osuszył ją duszkiem do dna.

— Dobre — stwierdził, raz jeszcze nalał i wypił.

Szarik patrzył z boku, mocował się z coraz bardziej nieposłuszną głową i wreszcie, skoczywszy przednimi łapami na kolana Janka, liznął swego pana po twarzy.

— Co z tobą? — Kos odsunął go ręką, popatrzył uważnie. — Ej, Szarik, tyś się przecież wtrąbił...

Pies siedział z zawstydzoną miną, usiłował podać łapę na przeprosiny, ale nie mógł, bo mu bardzo była potrzebna dla utrzymania równowagi.

— Alkohol paskudna rzecz — tłumaczył Janek. — Zwłaszcza na wojnie, kiedy musisz być trzeźwy... — Czując ciepło rozgrzewające piersi, rozpiął szerzej koszulę pod szyją i powtórzył: — ...być trzeźwy musisz, bo inaczej zamiast jednego wroga dwu zobaczysz — uniósł pistolet, lufą pokazał gąsiorek stojący na półce — i nie będziesz wiedział, do którego strzelać...

Kos urwał, patrzył ze zgrozą, jak mu się gąsior dwoi. Otarł z potu czoło, raz jeszcze spojrzał na półkę, gdzie stała znowu jedna tylko butla w wiklinowej plecionce. Pomyślał chwilę, potem wsunął pistolet za pas i odkręcił kurek. Stare wino spływało wartką strugą, rozlewało się coraz szerzej po piwnicznym klepisku.

Szczeknął zdumiony Szarik.

— Cicho piesku, cii... Tak trzeba. Dowódca ci to mówi. Jakby Jeleń tę beczkę znalazł albo Grześ przewąchał... Prędko byśmy stąd nie wyjechali...

Tłumacząc wilczurowi i podtrzymując go za obrożę, Janek przebrnął do schodów, otarł bose podeszwy o ceglane stopnie. Wziąwszy latarkę do ręki poświecił raz jeszcze, westchnął i zgasił światło.

Kiedy wchodzili do pokoju, Wichura zagadnął:

— No i jak?

— Normalnie.

— Winem jakby pachnie.

— Chciałbyś — mruknął Janek. — Skąd tu wino? Za kwadrans niech cię Tomasz zmieni.

Leciutko zachwiał się nad posłaniem i oparł o Szarika. Przylegli, spojrzeli na siebie. Kos trzepnął lekko psa po kudłatej, zbójeckiej mordzie i zaraz potem obu sen zmorzył.

Wichura pociągnął nosem, bo wciąż jeszcze zdawało mu się, że czuje zapach wina. Wzruszył ramionami, bo rzeczywiście, skąd by tu miało być wino w miesiąc po przejściu frontu? Posiedział z głową opuszczoną na piersi, z pistoletem maszynowym w poprzek kolan. Posłuchał oddechów śpiących, ziewnął. Z blaszanki po konserwie, przygotowanej na parapecie, napił się wody. Chwilę prostował kości, wyciągał i zginał ręce. Potem otworzył okno, gwałtownym przerzutem zeskoczył na podwórze i zrobił parę przysiadów z wyrzucaniem trzymanego oburącz automatu przed piersi.

Skończywszy gimnastykę poranną, zajrzał przez właz mechanika do wnętrza czołgu, gdzie fosforycznym blaskiem świeciła tarcza zegara — dochodziła godzina trzecia. Wrócił do pałacu normalną drogą, przez drzwi, i szarpnięciem za ramię zbudził Tomasza.

— Twoja kolej.

Czereśniak bez słowa siadł na posłaniu, starannie zawinął onuce, włożył buty. Lekko przytupnął obcasem, żeby lewy wlazł do końca, obciągnął cholewy i przypomniał:

— Panie kapral, pan powiedział, że jak pan zobaczy, to harmonii nie będzie mi bronić.

Wichura jakby nie słyszał. Podszedł do okna i zdawał posterunek nowemu wartownikowi, pokazując ręką obiekty.

— Samochód, czołg, ludzie... A jakbyś miał zasnąć, to lepiej, żeby cię ojciec na konia nie mieniał.

— Nie zasnę. Ja bym harmonię...

— Powiedziałem: dam, kiedy zobaczę, żeś żołnierz, a ty zwiałeś, do wody ze strachu wlazłeś.

— Ze strachem wlazłem — skinął głową Tomasz — ale rzekę przepłynąłem i te druty elektryczne, co most był podminowany...

— Fiu! — gwizdnął przez zęby kapral. — Dała ci Bozia dobre sny. Małorolnym będziesz takie kawały opowiadał, jak do wsi wrócisz. Nie mnie...

Czekaj — wstrzymał Czereśniaka, który chciał mu odpowiedzieć. Obaj nasłuchiwali echa serii, które dobiegło z granicy słyszalności. Jeszcze jeden kłębek strzałów — daleki, ale wyraźny. Nad leśnym horyzontem błysnęło, nie zgasło. Pod jasną kitą dymu z wolna poczynał się rozjarzać blask.