— Palą, dranie. Wiedzą, że to już do nich nie wróci. — Kapral zrobił półokrągły ruch ręką. — Pewno ci, co nam zwiali... Jakby zaczęli bliżej strzelać, to zbudzisz.
Wichura patrzył jeszcze chwilę na pożar, ziewnął i ruszył w stronę posłania, na którym spała załoga. Drzwi do sypialni korciły go jednak bardzo.
Zwolnił, przystanął, spróbował klamki, która nie chciała ustąpić. Pochylił się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza, lecz Saakaszwili w półśnie machnął ręką.
— Paszoł won.
Szofer uchylił się, wzruszył ramionami i siadł na wolnym skrawku między Gustlikiem a Gruzinem. Chwilę patrzył, jak Janek błogo się przez sen uśmiecha i gładzi Szarika po łbie. Ściągając buty kapral zamruczał do siebie ze złością i odrobiną smutku:
— Że mnie się, psiakrew, nic nie przyśni ponad żołnierski przydział...
Wpełznął na posłanie, ułożył się na prawym boku, żeby wygodniej.
Wsunąwszy rękę pod głowę, raz jeszcze tęsknie spojrzał na zamknięte drzwi, westchnął i zasnął.
Daleki pożar rósł tymczasem i jego niespokojne światło dopełzło na dłonie siedzącego w oknie, opartego o framugę Czereśniaka. Znał dobrze ten ruchliwy odblask. Czerwony kur omijał co prawda studziankowskie dworaki, póki Tomasz gęsi, a potem i krowy pasał, ale za to we wrześniu, kiedy piętnaście lat skończył, przyszli Niemcy i spalili od razu dużo chałup w najbliższej okolicy.
Próbował nawet liczyć i wyszło mu ponad sto. A liczył, bo chciał wiedzieć, po co, i nie mógł pojąć. Rozumiał, że konie pobrali, że krowy, świnie i ziarno — normalnie, jak bandyci grabili, żeby mieć więcej dla siebie.
Ale po co chałupy palić?...
Od tej ognistej jesieni już nie było miesiąca bez pożaru. Całe pięć lat Tomaszowego życia płomienie oświetlały po nocach. Potem już wiedział dużo o wojnie, może nawet za dużo, bo jedno mówił pan rządca Weiss na folwarku, drugie leśniczy, obiecujący przyjście Anglików na każdą Wielkanoc i Boże Narodzenie, trzecie ojciec, a jeszcze inne leśni, którym dał broń...
Znowu daleko w lesie padło parę strzałów i chwilę potem przybyło nad drzewami światła, szerzej powiśniowiało dołem i jaśniej zadymiło. Czereśniak patrzył uważnie i zgadywał, że zajęło się coś nowego — tak jakby z początku stodoła, a teraz dom drewniany i dobrze wysuszony słońcem.
Kapral mówił, że jak sami Niemcy tak palą, to znaczy prawda, że ta ziemia już do nich nie wróci, bo swoje by przecież oszczędzili. Mądrze mówił, a nie rozumie, że druty się same nie rozcięły, tylko trzeba je było zerwać. Nie chce wierzyć, choć przecież swoich bym za nic nie ocyganił.
Leśni też z początku nie wierzyli, kiedy im powiedział, że jak chcą, to mogą dostać od niego kupę broni. Śmieli się, jeden zapytał, czy ma karabin maszynowy, a potem jeszcze bardziej się śmieli, kiedy przytwierdził.
Nie, to nie. Minęło parę miesięcy, nim po raz drugi przypomniał, i wtenczas już poszli, żeby sprawdzić, i zabrali cekaem, osiem karabinów, skrzynki z granatami. Zabrali wszystko to, co Tomek po polach i po przesiekach wyzbierał, schował pod karpowiną, w starą papę dobrze owinąwszy. Dziękowali bardzo, a potem i na akcje coraz częściej brali.
Teraz też tak będzie — nie wierzą, a potem uwierzą, nabiorą zaufania, tak jak Szarik, który leży obok dowódcy, drzemie, a od czasu do czasu mordę lekko unosi, ogonem porusza, żeby wyrazić swą sympatię i gotowość pomocy.
Tyle że cierpliwości trzeba, bo pies się szybciej na człowieku pozna niż ludzie.
Tak myślał sobie szeregowiec Tomasz Czereśniak, czuwając nad snem załogi, a za jego prawym ramieniem bladło i niebieściało niebo, malały i gasły gwiazdy. Jaśniało coraz bardziej, a nad dalekim leśnym horyzontem czarniejsza i węższa stawała się kita dymu.
Kogut zapiał pobudkę. „Rudy” pozieleniał i trawa posiwiała od rosy, ale wartownik dalej siedział nieruchomo i tylko nieznacznymi ruchami głowy sprawdzał: samochód, czołg, ludzie.
Zza okna dzień przyniósł nowe dźwięki: świergot ptaków, warkot dalekiego samolotu, szelest wiatru. Wszystko to jednak było spokojne, trzecioplanowe w stosunku do ciszy. Nawet tęskny ryk krowy zabrzmiał stłumiony, zdawał się trudny do postrzeżenia, ale Czereśniak zdecydował w tym właśnie momencie, że pora budzić.
Jednym ruchem dłoni starł z twarzy zadumę i smutek. Spojrzał raz jeszcze na dogasający w oddali pożar, na coraz wyższe nad horyzontem słońce, na śpiących. Dopił resztę wody z konserwowej blaszanki i cisnął ją na podłogę.
Załoskotały głośno, ale tylko Szarik zwrócił na to uwagę: otworzył jedno oko i zamknął. Reszta spała dalej snem sprawiedliwych. Tomasz zmarszczył brwi, wzruszył ramionami.
— Niech tam — mruknął. — Strudzili się mocno. Popilnuj, Szarik, póki co.
Pies natychmiast usłuchał rozkazu, wypełznął z legowiska i kiedy Tomasz zeskoczył przez okno na podwórze, wilczur zajął jego miejsce. Z wartowniczego posterunku patrzył w ślad za żołnierzem, który szerokim krokiem szedł przez podwórze.
Czereśniak wyprowadził krowę z wozowni, napoił ją, pompując wodę do koryta. Potem przywiązał jednorogą do ciężarówki, wrzucił do szoferki siano i wziął się do dojenia.
Kiedy mleko z blaszanym dźwiękiem strzyknęło do pustego kubła, Szarik zdecydował, że niebezpieczeństwo wraz z mrokiem minęło i zrezygnował z pełnienia warty w oknie. Wśród naczyń na stole wybrał sobie miskę, trzymając ją w pysku wyszedł przez uchylone drzwi z pałacu.
Załoga spała dalej. Janek zasępiony, Gustlik uśmiechnięty, z rozrzucanymi na bok rękami. Grigorij dalej blokujący wejście do sypialni Lidki. Wichura przez sen poruszał ręką, jakby obracał kierownicę, bose stopy drgały w rytmie wyciskania sprzęgła i hamulca. Zaburczał klakson, kapral uśmiechnął się, ale nie ocknął i tylko mocniej zachrapał.
— Ej, ty! — zawołał Tomasz i klepnął krowę po zadzie.
Ciepnęła ogonem, wsunęła łeb przez okno do kabiny, w której Czereśniak urządził żłób. Chwilę żuła spokojnie, a potem sięgnęła po nową porcję i nacisnąwszy mordą zatrąbiła powtórnie.
— Nie rusz — powstrzymał Szarika. — Niech se dźwiękuje.
Powędrowali obaj do kurnika, wrócili z przetakiem pełnym jaj. Tomasz zabrał nadojone wiadro i ruszyli do pałacu. Krowa obejrzała się za nimi i przyjaźnie zamyczała, pracowicie żując łaciatym pyskiem.
Niemcy wczoraj nanieśli sporo suchego drewna, żar jeszcze tlił się pod popiołem na kominku i nietrudno go było rozdmuchać. Nim minął kwadrans, ogromna patelnia stała na rozżarzonych polanach, skwierczał tłuszcz, a Tomasz w błyskawicznym tempie bił skorupki o ostrze pruskiej szpady, podtrzymywanej kolanami, i ciskał zawartość do garnka. Raz i drugi rozbite jajo powędrowało na psią miskę, z której posilał się Szarik i trącając łapą przypominał co pewien czas o swojej obecności.
Czereśniak roztrzepał i wylał jajka na tłuszcz, tą samą szpadą przemieszał i stwierdziwszy, że jajecznica gotowa, postawił patelnię na stole.
— Śniadanie — oświadczył głośno, ale nie uczyniło to wrażenia na śpiących.
— Pobudka, pobudka, wstać, koniom wody dać... — zaśpiewał.
Widząc, że skutek ten sam co poprzednio, wziął z kąta niemiecki granat na drewnianej rączce, ważył go chwilę w ręku i wyszarpnąwszy zapalnik cisnął szerokim zamachem przez okno. Po trzech sekundach zza ogrodowego muru trysnął w górę kłąb dymu i kurzu, przetoczył się huk wybuchu.
Grigorij, Wichura i Gustlik otworzyli niechętnie oczy, przygarnęli bliżej broń. Rozbudzony Janek siadł na posłaniu i spytał:
— Desant?
— Jajecznica — odpowiedział Czereśniak.
— Aha! — ziewnął sierżant, starł dłońmi z twarzy resztki snu i podał komendę: