— Dom i ziemia pańska, panie Krummel — mówił do ojca — ale dokoła Polska. Możesz pan sobie Adolfa w szufladzie trzymać.
Bardzo ten posterunkowy o łaskę prosił, kiedy w Poznańskie wkroczyły niemieckie wojska i późniejszy kapitan Krummel kazał mu kopać grób głęboki, żeby i na żonę, i na dwu synów miejsca starczyło. Bez sensu było to proszenie, bo i tak Führer nie przewidywał w Warthegau innego miejsca dla Polaków niż pod ziemią.
Żołnierze wrócili z rozpoznania, zameldowali, że ani psa, ani wartownika, a wewnątrz nie więcej niż pięciu ludzi.
W zasadzie należało zostawić w spokoju leśniczówkę i nie tracąc chwili maszerować w dalszym ciągu według azymutu do obiektu zakodowanego jako Unsichtbarer Tod — Niewidzialna Śmierć, gdzie czekało ich główne zadanie.
Mogli ominąć dom bez trudu, nie zwracając niczyjej uwagi, ale kapitan wydał inny rozkaz i spadochroniarze, rozdzieliwszy się na trzy grupy, bezszelestnie wsiąkli w ciemność.
Krummel ze swymi łącznikami i drużyną feldfebla Zapałki czekał popatrując na zegarek. Zdecydował spenetrować leśniczówkę, chcąc rozgrzać swoich podwładnych, przywrócić im wigor po nieudanym ataku na most. Nie lękaj się pościgu nocą i w lesie, tym bardziej że zniszczywszy stawidła zatopili przed godziną długi bagnisty parów za swymi plecami.
Lata całe szkolono go w umiejętnościach dowodzenia, prowadzenia walki i pewien był swego, w dodatku połowę kompanii stanowili starzy wyjadacze, doświadczeni w rzemiośle. Być może w ciągu tych sześciu lat wojny zapomnieli swych cywilnych umiejętności, ale nauczyli się sprawnie zabijać.
— Vorwärts! — rzucił cicho.
Ruszyli naprzód i nie postrzeżeni przez nikogo dotarli pod sam dom, murowany na kamiennym fundamencie, kryty czerwoną dachówką, jakby wilgotną od księżycowego światła. Kapitan stanął pod otwartym oknem i słuchał. Ktoś grał na ustnej harmonijce spokojną, tęskną melodię. Szczęknął nóż o blaszany talerz, a potem niskim głosem spytał niemłody już mężczyzna:
— Towariszcz, przestań grać i pomyśl, jak po niemiecku pastwisko, trawa?
— Na czto tiebie?
— Żeby tego starego zapytać.
— Wot kartoszka. Jesz. Zaczem trawa?
— Potrzebna. Syn na przewiady wysłał.
— Syn otcu prikazywajet?
— Bo plutonowy.
— A ty jewo nie słuszaj. Wojna kończena.
Po drugiej stronie domu dwukrotnie krzyknęła sowa.
— Ktoś łazi po lesie, ptaka udaje — powiedział stary. — Lampę by lepiej zgasić...
Ściemniało w oknie przykręcone światło. Nad parapetem pojawiła się postać kobieca i wówczas ktoś z młodych nie wytrzymał, pociągnął serią po murze.
Huk zastąpił komendę. Grupy szturmowe wdarły się przez drzwi i okna.
Chwilę trwała w ciemności kotłowanina i nagle ucichła.
— Alles in Ordnung, Herr Hauptmann — zameldował z sieni niewidoczny w ciemności skoczek.
— Zróbcie trochę światła — rozkazał Krummel, myśląc o lampie, ale nim zdążył powstrzymać feldfebla Zapałkę, tamten już cisnął granat do stodoły.
Płomień natychmiast chwycił siano i słomę w sąsieku, skoczył na deski.
Kapitan zaklął cicho.
— Keine Flamme mehr, du dummer Brandstifter — mruknął wchodząc do wnętrza leśniczówki. — Ani płomyka więcej, ty durny podpalaczu.
— Chciałem przyświecić — usprawiedliwił się tamten.
Lampy rzeczywiście nie trzeba było zapalać, blask szedł od okien coraz silniejszy.
— Ogień może ściągnąć nieproszonych gości. Trzeba kończyć.
Ostatnie słowa kapitana zwrócone były częściowo do żołnierzy trzymających na muszce jeńców, a częściowo do nich samych. W izbie oświetlonej ruchomymi jęzorami pożaru, pod ścianą zdobioną jelenimi rogami stało czterech mężczyzn z założonymi na kark rękami; dwóch starszych w polskich drelichach, młody radziecki starszyna z prawą ręką w gipsie i na temblaku, a ostatni — nieco na boku — w wysokich sznurowanych butach, jakby się na polowanie wybierał. U jego stóp leżała zabita kobieta.
— Jaka dywizja? — spytał Krummel po polsku, choć z twardym niemieckim akcentem.
— Żadna — odpowiedział wąsaty kapral. — Bydło gonimy od frontu: krowy, konie.
— Gdzie bydło?
— Zostało w tyle. — Wąsacz wzruszył ramionami. — My wyjechali drogę rozpoznawać.
— On wami dowodzi? — Niemiec pokazał na radzieckiego podoficera.
— Nie. My Polacy, a on Ruski. Sojuznik. Razem żeśmy wieczerzali.
— Strzelałeś do Niemców?
— Naszliście z zaskoku, nie dało rady.
— A wcześniej?
— Bywało.
— Zginiesz.
— Żołnierska rzecz.
Widząc, że gadający po polsku Niemiec sięga po pistolet do zawieszonej na brzuchu kabury, stary rozplótł ręce niby w przepraszającym geście, chwycił ze stołu nóż i cisnął w spadochroniarza, który go trzyma! na muszce maszynowego pistoletu.
Jęknął trafiony ostrzem. Serie dwóch innych automatów cięły przez piersi wszystkich trzech. Rosjanin zdążył jeszcze dać krok do przodu, chwycił stołową lampę, ale już nie miał siły rzucić. Upadł, pękło szkło i nafta popłynęła na podłogę ciemnym zaciekiem.
Spadochroniarz ranny nożem siadł na ławie, drugi przyklęknął, rozpruł łaciate spodnie, by opatrzyć rozcięte szeroko biodro.
— Der polnische Hund beisst, gryzie ten polski pies — wycedził przez zęby oficer i zwrócił się do cywila: — A ty, Niemiec, i twoja żona Niemka karmiliście to bydło.
— Mieli broń — rzekł ponuro mężczyzna. — Ale nie oni ją zabili, tylko wy.
— Stała przy oknie. Kula ślepa... Gdzieś podział swoją strzelbę. Jako leśniczy musiałeś mieć.
— Wszystko przepadło podczas tej głupiej ewakuacji pod bombami, Herr Offizier... Myśmy ledwo z życiem do domu wrócili. Nie myślałem, że żona od niemieckiej kuli...
— Maul halten, przymknij się — przerwał spokojnie, ale ostro. — Ewakuacyjny rozkaz Reichsführera SS Heinricha Himmlera to prawo. Kto nie uszedł za Odrę, nie jest Niemcem, der ist kein Deutsche.
Podniósł pistolet i patrząc w zrezygnowaną twarz mężczyzny, mierzył uważnie. Po długiej chwili opuścił lufę bez strzału.
— Potem... Jako przewodnik zmażesz część win wobec Rzeszy. Tu niedaleko zaczęto budować w lesie podziemną fabrykę. Trafisz?
Leśniczy kiwnął głową.
— Also, a więc... — oficer dał znak ręką.
Żołnierze wyprowadzili jeńca. Krummel przytrzymał za ramię Zapałkę, któremu wymyślał przed chwilą, i gestem dał przyzwolenie. Tamten wyprężył się zadowolony.
— Zum Befehl, na rozkaz!
Feldwebel, zostawszy sam, wziął kawał zimnego mięsa ze stołu i żując obejrzał trupy, sprawdził, co mają w kieszeniach. Nie znalazł nic ciekawego poza sporym krzyżykiem na szyi wąsatego kaprala. Zerwał, spróbował na ząb, czy złoto, i skrzywiwszy się schował do kieszeni.
Potarł o but sztormową zapałkę, cisnął ją na podłogę. Rozlana nafta buchnęła gwałtownym płomieniem. Minutę czy dwie patrzył z lubością, jak żółte i czerwone zęby przegryzają deski, jak marszczy się olejna farba na stołowej nodze, jak brązowieje od żaru serweta.
Potem splunął, skoczył przez parapet i odbiegł między drzewa. Na dworze jeszcze była noc. Stał chwilę plecami do ognia, oddychał głęboko z zamkniętymi oczyma, by do ciemności przywyknąć. Nasłuchiwał niepewnych głosów przedwcześnie zbudzonych ptaków, potrzaskiwania objętych płomieniem bierwion i cieszył się. Od czasu gdy Adolf Hitler wydał wojnę zgniłej Europie, a potem — światu, feldfebel wiódł niełatwe, lecz przecież przyjemne życie spadochroniarza i nikt mu zapałek nie bronił.