— Nam w tę samą stronę. Może by razem. Weźmiemy ich na ciężarówkę.
— Zgoda. Tylko konie napoić i można ruszać.
Wachmistrz odszedł do studni, a Kos stanął obok plutonowego, który do tej pory nie spuszczał wzroku z ojcowego krzyżyka trzymanego w dłoni.
— Jedziemy.
— Jedźcie — odpowiedział piechur, jakby teraz dopiero ocknął się ze snu, i podał rękę Jankowi.
— Weźmiecie tego dzieciaka?
— A gdzie on? Franek! — zawołał. — Mówiłem, że nie mogę...
Spod brezentu jednego z wozów wychyliła się jasna głowa chłopaka.
— Jestem.
— Gdzie ten mały Niemiec?
— Tutaj — odpowiedział Franek. — Będzie miał obok mnie posłanie i przy koniach pomoże.
— No, dobra — plutonowy uśmiechnął się lekko przez swój smutek. — Może i prawda, że jajo od kury mądrzejsze. Niech tam.
Przez chwilę wyglądało, że obejmą się z Kosem i uściskają, ale zbyt byli młodzi, by się uczuć nie wstydzić, więc tylko zasalutowali i ruszyli każdy w swoją stronę.
— Szykować się do marszu! — wołał plutonowy.
Koło czołgu, na deskach złożonych pod ścianą stodoły garbił się Czereśniak z głową spuszczoną ku ziemi i trzymał jeszcze ręce na brzuchu.
Grigorij oparty o pancerz czołgowy, Gustlik stojący koło wieży i Lidka, która siedziała w otwartych drzwiach samochodowej kabinki, wszyscy słuchali Wichury. Szofer grzebał w silniku a jednocześnie opowiadał:
— ...Ale tego wszystkiego mało. Wyobraźcie sobie, że w nocy zmienia mnie na warcie i zaczyna opowiadać głodne kawałki o tym, jak koło Schwarzer Forst to on rzekę przepłynął i przeciął kabel i dzięki temu fryce nie mogli wysadzić podminowanego mostu. Powiedziałem, żeby swojej babci, kiedy do wsi wróci...
— Przestań, Wichura, ględzić, nie pora. Jak tylko ułani konie napoją, ruszamy razem z nimi.
— Krowę oddaliśmy, za końmi będziemy jechać... Ja bym sprawdził, co za ścianą w tej stodole, i dogonił.
— Poczekejcie — przerwał Gustlik i zeszedłszy z czołgu stanął przed Czereśniakiem. — Czym żeś ten kabel ciął?
Nie wstając Tomasz bez słowa sięgnął do kieszeni i podał na dłoni ogrodniczy kozik. Niechcący wywlókł koniec kabla. Jeleń pochylił się, wyciągnął spory kłębek.
— Wodoszczelny — rzekł obejrzawszy uważnie. — Na co ci to?
— Bo ja wiem. — Wzruszył ramionami. — Drut zawsze się przyda.
Jeleń otworzył nóż, przeciągnął palcem po ostrzu, wymacując dwie drobne szczerby. Podał Kosowi.
— Prawda.
Wichura i Grigorij, wspinając się na palce, zaglądali przez ramię, gdy Janek uważnie oglądał kabel.
— Szeregowy Czereśniak — wezwał go cicho, a kiedy tamten wstał, sierżant wyciągnął rękę. — Dziękuję.
— Toś ty taki? — Grigorij chwycił Tomasza za ramiona, zajrzał mu w twarz.
— Zdejmij szablę, głupio wyglądasz — zwrócił mu uwagę Kos.
— Zaraz zdejmę.
W tym czasie Wichura poszedł do samochodu i wrócił dźwigając w obu rękach harmonię.
— Bierz. Twoja.
Czereśniak miał wielką ochotę dąsać się dłużej, lecz mimo bólu w dołku już nie potrafił.
— Grywać wam będę — obiecał w stronę czołgu.
— Dej ręka na zgoda. Tym winem z pałacu przepijemy.
Wyciągnięta dłoń Gustlika zawisła w powietrzu.
— Nie, panie plutonowy. — Tomasz pokręcił głową. — Mnie jeńców bić nie było wolno, ale i takiego prawa nie ma, żeby żołnierza...
— Patrzcie — zawołała Lidka, wskazując na folwarczny dziedziniec.
Od paru chwil przez bramę wyjeżdżał tabor. Obok plutonowy, dowódca kwatermistrzowskiego oddziału, salutował z konia i machał ręką ku naszym.
Pod brezentem ostatniego wozu ze zwieszonymi na zewnątrz nogami siedzieli obaj chłopcy — Franek i niemiecki znajda, coś sobie próbowali tłumaczyć. Grigorij, podtrzymując szablę, pobiegł kłusem za nimi.
— Zapomnij — powiedział Gustlik do Tomasza.
— Nie zapomnę — odpowiedział zawzięcie Czereśniak i nawet głowy nie odwrócił.
Przez otwarte wrota patrzył na stado ruszające w drogę, na wozy toczące się za nim i coraz bardziej przesłaniam kurzem.
— Żabę im dałem na drogę, nakręcaną — wyjaśnił zadyszany Grigorij wróciwszy do swoich.
— I szablę trza było — mruknął Jeleń. — Oko tym można wydźgać.
Dzień był miękki jak kocia łapa — słońce świeciło nie za gorąco, wiatr wiał nie za mocno, cicho pachniała zieleń. Żołnierze rozłożyli się ponad rowem, ledwo paru pogadywało, a reszta udawała, że drzemie, nasłuchując pogwizdywania ptaków w zagajniku sosnowym.
Czekali tu na podwiezienie, na „poputną maszynę”, jak mawiają Rosjanie, żeby się dostać do swoich pułków. Każdy dawno już wyszukał na drogowskazie tabliczkę z nazwiskiem swego dowódcy, dawno już pyzata „regulirowszczyca” obiecała, że jak tylko będzie okazja... Większość wojsk już ruszyła w stronę Odry i tutaj, na południe od Kołobrzegu, ruch był niewielki. Z niechęcią patrzyli na rozbabraną ciężarówkę, przy której kręcił się szofer z rękawami po łokcie utytłanymi w smarze. Nie wyglądało na to, żeby miał szybko skończyć, ni na to, żeby kto nadjechał.
Ocknęli się wszyscy i unieśli głowy, gdy zza zakrętu biegnącej przez las szosy dobiegł niski warkot silnika, klekotanie gąsienic i stukot kopyt.
— Ki diabeł? — spytał młody żołnierz z ręką na temblaku.
— Jakby czołg na owsiany napęd — zażartował tęgi sierżant i osłonił ucho dłonią, by lepiej słyszeć.
Zakręt wciąż jeszcze nie pozwalał widzieć, kto nadciąga, kiedy usłyszeli ostre, wesołe tony harmonii na zawadiacką nutę i przyśpiew trochę ułański, trochę kozacki, pamiętający może Księstwo Warszawskie, ale już do innych siodeł przytroczony, w nowych przygodach bywały: Od Rosyi jadę, szabelką toczę, szabelką toczę, Wynieś mi chusteczkę, moja najmilejsza, o to cię proszę.
Zainteresowali się na rozstajnych drogach, powstawali, żeby zobaczyć, kto z taką piosenką jedzie.
Pokazał się pojedynczy wąsaty kawalerzysta, pewno dowódca, a za nim ułani. W pierwszej trójce jechał harmonista w zsuniętym na tył głowy pancerniackim hełmofonie, mając po bokach najtęższe w szwadronie gardła.
Ty pewnie ruską pannę miłujesz, pannę miłujesz, A teraz ode mnie i to podaremnie daru potrzebujesz.
Za końmi dostrzegli obrys czołgu i pojęli, skąd głuchy warkot, skąd na głowie harmonisty trójgrzebieniaste nakrycie. Nie było tam czasu panien miłować, panien miłować, Z rana do wieczora, z wieczora do rana mus maszerować.
Żółtą chorągiewką zamachała ułanom dziewczyna z rozstajnych dróg, ktoś zaklaskał do taktu, a szwadron przeciągał z muzyką, ze śpiewem. Za nim toczył się czołg, dalej ciężarówka z jeńcami i jeszcze na końcu kłusowała zamykająca trójka z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi, której trudno było za słowami piosenki nadążyć, więc przygwizdywali zbójecko, dzieląc zwrotkę od zwrotki.
Skrzyżowanie zostało w tyle, czoło kolumny wjechało na górkę.
Harmonia dziarsko wywodziła przyśpiew międzyzwrotkowy, ale wachmistrz stanął w strzemionach, obrócił się za siebie.
— Szwadron... — urwała się muzyka i śpiew — ...stój!