Выбрать главу

Ojciec, na co dzień zatrudniony w firmie elektrycznej, wziął dwa tygodnie wolnego. Matka nie pracowała, zajmowała się domem, co znaczy, że w pracy była przez cały czas – ale będąc w domu, bez przerwy myślała o tym, co jeszcze trzeba zrobić. Varena właśnie zaczęła trzytygodniowy urlop i nawet Diii częściej niż kiedykolwiek zostawiał prowadzenie apteki swojej asystentce na pół etatu, młodej matce, która także była farmaceutką.

Przyszły kolejne prezenty, które trzeba było odpakować, docenić i wpisać na listę. „Trzeba też było napisać kolejne podziękowania. Z dwiema pozostałymi druhnami, które wpadły z wizytą, żeby pooglądać prezenty, trzeba było porozmawiać o najświeższych ustaleniach. Pastor Jess O'Shea także wstąpił na chwilę, żeby omówić kilka spraw. Miał gładkie ciemnoblond włosy, wydatną kwadratową szczękę i był dyskretnie przystojny. Miałam nadzieję, że jest równie skuteczny jak przystojny, ponieważ zawsze sądziłam, że pastorowie są celami numer jeden swoich neurotycznych – a może tylko zbłąkanych – parafian.

Z pastorem przyszła jego córeczka. Okrąglutka Krista o ciemnobrązowych włosach swojej matki, chociaż nie tak idealnie ułożonych, była niewyspana i tak wściekła na młodszego brata, który znów odprawiał nocne płacze, jak podejrzewała Lou. Krista też była w płaczliwym nastroju.

– Lukę płakał przez całą noc – powiedziała z ponurą miną, kiedy ktoś po raz trzeci zapytał ją, gdzie jest jej braciszek.

– Nieładnie, Krista! – skarciła ją jedna z druhen. Tootsie Monahan, najlepsza przyjaciółka Vareny od niepamiętnych czasów, odznaczała się blond włosami, okrągłą twarzą i niską inteligencją. – Jak możesz tak mówić o takim maluszku jak Lukę? Niemowlęta są takie słodkie!

Zauważyłam, że Krista oblewa się rumieńcem. Tootsie starym sprawdzonym sposobem udało się u niej wywołać potężne poczucie winy. Wcześniej podpierałam ścianę w salonie; teraz zmieniłam miejsce i przeniosłam się bliżej małej.

– Varena też ryczała po nocach, kiedy była mała – powiedziałam do niej cichutko.

Krista popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. Jej okrągłe orzechowe oczy, bez wątpienia jej największy atut, wyrażały pozorny sceptycyzm.

– Wcale nie – powiedziała niepewnie.

– A właśnie że tak – pokiwałam głową z przekonaniem i poszłam do kuchni, gdzie udało mi się ściągnąć dla Kristy gazowany napój, który naprawdę jej zasmakował.

Pewnie nie wolno jej takich pić. Potem wałęsałam się po domu, od czasu do czasu wycofując się do swojego pokoju i zamykając drzwi na dziesięć minut (to był interwał, który wypraktykowałam metodą prób i błędów: dokładnie po dziesięciu minutach ktoś zaczynał mnie szukać i przychodził sprawdzić, jak się czuję i co porabiam).

Varena zajrzała do mnie przez drzwi mniej więcej za kwadrans pierwsza, żeby zapytać, czy wybiorę się z nią do lekarza.

– Potrzebuję recepty na pigułki antykoncepcyjne, ale chciałabym też, żeby doktor LeMay obejrzał moje uszy. Prawe mnie pobolewa i boję się, że do ślubu zdąży mi się wywiązać jakaś poważna infekcja. Binnie powiedziała, że nie ma sprawy, doktor mnie przyjmie, zanim przyjdą pacjenci zarejestrowani na popołudnie.

Jedną z korzyści bycia pielęgniarką jest to, że można się bez problemu umówić na błyskawiczną wizytę u miejscowego lekarza – powiedziała mi Varena przed laty. Odkąd pamiętam, cierpiała na alergie, które często wiązały się z zapaleniem ucha. Infekcje zawsze zdarzały jej się w najmniej odpowiednim momencie. Na przykład na cztery dni przed własnym ślubem.

Poszłam za nią do samochodu, czując się tak, jakbym wychodziła na wolność.

– Zauważyłam, że musisz się wyrwać z domu – stwierdziła Varena, spoglądając na mnie z ukosa.

Wyjechałyśmy na ulicę i ruszyłyśmy w stronę poradni doktora LeMaya, która znajdowała się nieopodal.

– To takie oczywiste?

– Tylko dla kogoś, kto cię dobrze zna – powiedziała Varena ze skruchą. – No dobrze, Lily, wyglądasz jak tygrysica w klatce. Chodzisz tam i z powrotem, tam i z powrotem, a wszystkim, którzy przechodzą obok, rzucasz mordercze spojrzenie.

– Na pewno nie jest aż tak źle – powiedziałam niespokojnie. – Nie chciałam nikogo przestraszyć.

– Wiem, że nie. I miło mi widzieć, że ci na nas zależy.

– Nigdy nie przestało mi na was zależeć. – Już ci wierzę.

– Po prostu zabrakło mi…

Pozostanie wtedy przy zdrowych zmysłach pochłaniało całą moją energię. Nie byłam już w stanie próbować pocieszać innych.

– Wydaje mi się, że wreszcie zrozumiałam – powiedziała Varena. – Przepraszam, że wywołałam ten temat. Mama i tata wiedzą znacznie lepiej niż ja, że ci na nich zależy.

Otrzymałam rozgrzeszenie za coś, czego nie zrobiłam, czy raczej zrobiłam tylko w jej mniemaniu. Ale przynajmniej się starała. Ja też się postaram.

Doktor LeMay nadal przyjmował pacjentów w tym samym miejscu, w którym leczył przez czterdzieści lat swojej praktyki. Zbliżał się już chyba do emerytury, podobnie jak współpracująca z nim pielęgniarka Binnie Armstrong. Uzmysłowiłam sobie, że tych dwoje przepracowało razem całe ćwierćwiecze.

Varena zaparkowała na jednym z oznaczonych skośnie miejsc parkingowych i wąskim chodnikiem podeszłyśmy do drzwi. Identyczne drzwi, które u początków kariery doktora LeMaya nosiły tabliczkę „Tylko dla czarnych”, dawno już zastąpiono oknem panoramicznym. W ciągu ostatnich pięciu lat łatwe do sforsowania szkło wzmocniono stalową kratą. Historia Bartley w pigułce, pomyślałam sobie.

Drzwi pomalowano na niebiesko, tak by pasowały kolorem do okapu, ale farba zaczęła już odpryskiwać, odsłaniając znajomy zielony odcień. Przekręciłam gałkę i weszłam do środka jako pierwsza.

W małym budynku było podejrzanie cicho. Nie było słychać dzwonka telefonu, szumu kserokopiarki, muzyki płynącej z radia czy odtwarzacza.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na moją siostrę. Coś było nie tak. Ale Varena uciekła wzrokiem. Nie chciała tego przyznać. Jeszcze nie.

– Binnie! – zawołała z przesadną radością. – Przyprowadziłam Lily! Chodź się z nią przywitać!

Patrzyła na zamknięte drzwi na końcu poczekalni, drzwi prowadzące do pokojów zabiegowych i gabinetów. Za szybą recepcji obok nich nikt się nie pojawił.

Usłyszałyśmy słaby, przerażający dźwięk. Dźwięk, jaki wydają umierający. Już go kiedyś słyszałam.

Sześcioma susami przemierzyłam poczekalnię i otworzyłam drzwi. Znajomy korytarz z trzema pomieszczeniami po każdej stronie był teraz wyłożony linoleum imitującym drewnianą podłogę zamiast wykładziną w beżowy cętkowany wzorek, którą zapamiętałam – przemknęło mi niedorzecznie przez głowę. Wtedy zauważyłam płynącą strużkę krwi, jedyną rzecz, która się poruszała na tym korytarzu. Spojrzałam za nią, nie bardzo chcąc znaleźć źródło; w tej ograniczonej przestrzeni było ono dość oczywiste. W drzwiach do środkowego pomieszczenia po prawej stronie leżała kobieta w kitlu, który już nie był biały. – Binnie! – wykrzyknęła Varena i odruchowo przycisnęła ręce do twarzy.

Zaraz jednak przypomniała sobie, że jest pielęgniarką, i błyskawicznie przyklękła obok zakrwawionej kobiety. Binnie Armstrong była tak skatowana, że nie sposób było rozpoznać rysów jej twarzy, a nawet zarysu głowy. To z jej gardła wydobywał się ten dźwięk. Kiedy klęcząca Varena próbowała zmierzyć jej puls, Binnie Armstrong umarła. Zobaczyłam, jak jej ciało rozluźnia się w chwili śmierci.

Zerknęłam za pierwsze drzwi po prawej, które prowadziły do malutkiej recepcji. Nikogo. Zajrzałam do pomieszczenia po lewej, które było pokojem zabiegowym. Nikogo. Podczas gdy moja siostra reanimowała martwą pielęgniarkę, ja ostrożnie przesuwałam się w głąb korytarza. W skupieniu zajrzałam za kolejne drzwi po lewej. Następny pokój zabiegowy. Nikogo. Drzwi, w których leżała Binnie, wiodły do maleńkiego laboratorium połączonego z magazynem. Ostrożnie wyminęłam moją siostrę i znalazłam doktora LeMaya w ostatnim pomieszczeniu po prawej, które było jego gabinetem.