Выбрать главу

Dostałam zlecenie ubrania jeszcze dwóch choinek. Pierwsza wyszła nieźle, druga – rewelacyjnie, robiąc mi niezłą reklamę, ponieważ stoi w siedzibie Izby Handlowej. Tę choinkę przyozdobiłam sztucznymi ptakami i owocami; ciepła, stonowana kolorystyka i starannie ukryte lampki sprawiły, że drzewko prezentuje się spokojniej niż wiele z tych, które widziałam w mieście.

Przestałam kupować gazetę z Little Rock, żeby ograniczyć wydatki, dopóki lista moich klientów trochę się nie wydłuży. Sprzątałam właśnie gabinet doktora Sizemore'a we wtorkowe popołudnie, kiedy natknęłam się na pognieciony wycinek z któregoś z niedzielnych dodatków. Podniosłam go, żeby wyrzucić do kosza, i mój wzrok przykuł nagłówek „Niewyjaśniona zbrodnia, smutne święta”. Gazetę wydano dwa dni po Święcie Dziękczynienia, co znaczyło, że ktoś z personelu gdzieś ją zapodział, a następnie wydobył na światło dzienne podczas przedświątecznego sprzątania.

Przysiadłam na brzegu jednego z krzeseł w poczekalni, żeby przeczytać trzy pierwsze akapity.

W corocznym wysiłku pomieszczenia w jednym wydaniu tylu historii związanych ze świętami, ile tylko się da, „Arkansas Democrat Gazette” przeprowadziła wywiady z rodzinami osób, które zostały zamordowane (pod warunkiem że morderstwa nie udało się wyjaśnić) albo uprowadzone (o ile porwany się nie odnalazł).

Nie czytałabym dalej, bo takie teksty budzą we mnie zbyt wiele złych wspomnień, gdyby nie fotografia niemowlęcia.

Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Summer Dawn Macklesby na krótko przed zaginięciem przed prawie ośmiu laty”.

Dziewczynka na fotografii była maleńka, miała może tydzień. Do cienkiego kosmyka jej włosków komuś udało się przymocować miniaturową kokardkę z koronki.

Chociaż wiedziałam, że mnie to przygnębi, w kolumnie tekstu zaczęłam szukać nazwiska małej. Rzuciło mi się w oczy mniej więcej w połowie artykułu, pomiędzy tragedią matki trojga dzieci, zastrzelonej przy bankomacie w Wigilię Bożego Narodzenia, a dramatem zaręczonej ekspedientki z całodobowego sklepiku, zgwałconej i zadźganej nożem w dzień swoich urodzin, przypadający w Święto Dziękczynienia.

W tym tygodniu minie osiem lat od dnia, w którym Summer Dawn Macklesby została porwana z dziecięcego fotelika stojącego na ganku domu jej rodziców na przedmieściu Conway – przeczytałam początek. – Teresa Macklesby, przygotowując się do wyjścia na zakupy, zostawiła swoją malutką córeczkę na werandzie, a sama cofnęła się do domu po paczkę, którą chciała wysłać przed świętami Bożego Narodzenia. Kiedy była w środku, zadzwonił telefon i chociaż Macklesby jest pewna, że jej nieobecność nie trwała dłużej niż pięć minut, kiedy wróciła na ganek, Summer Dawn już nie było.

Zamknęłam oczy. Złożyłam gazetę, tak żeby nie móc czytać dalej, zaniosłam ją do kosza na makulaturę i wyrzuciłam, tak jakby była skażona zgryzotą i cierpieniem, przebijającymi z tej jednej historii.

Tej nocy musiałam wyjść na spacer.

Są noce, kiedy sen drwi sobie ze mnie i nie przychodzi. W te noce, niezależnie od tego, jak bardzo jestem zmęczona ani ile energii będę potrzebowała następnego dnia, muszę wyjść na spacer. Chociaż zdarza mi się to rzadziej niż jeszcze rok temu, nagła potrzeba nocnego spaceru wciąż mnie nachodzi mniej więcej raz na dwa tygodnie.

Czasami dbam o to, żeby nikt mnie nie widział. Czasem chodzę środkiem ulicy. Podczas tych nocnych spacerów rzadko myślę o czymś przyjemnym, a przecież umysł powinien się jakoś dostosowywać do odreagowującego stres ciała.

Nie mogę tego zrozumieć.

Ostatecznie najgorsze już się stało – powtarzam sobie. Teraz nie mam się czego bać.

Czy nie jest tak, że wszyscy żyją w lęku przed tym najgorszym? Podziela go każda kobieta, którą znam. Być może mężczyźni także mają swoje najgorsze, ale się do tego nie przyznają. Kobieca wersja najgorszego to oczywiście zostać uprowadzoną, zgwałconą i potraktowaną nożem. Zakrwawione ciało ofiary, nieważne: martwe czy jeszcze żywe, wywołuje odrazę i litość u tych, którzy je odnajdą.

Tak przynajmniej było ze mną.

Ponieważ nigdy nie byłam matką, nigdy też nie musiałam sobie wyobrażać innych okropieństw. Ale dziś wieczorem zaczęłam podejrzewać, że być może istnieje gorsze niż najgorsze. Gorsze niż najgorsze to całe łata wyobrażania sobie, że kości twojego dziecka leżą gdzieś w rowie albo że jest ono regularnie molestowane przez jakiegoś potwora.

I żadnej pewności.

Za sprawą tego wycinka z gazety zaczęłam to sobie wyobrażać.

Miałam nadzieję, że Summer Dawn Macklesby nie żyje. Miałam nadzieję, że umarła w ciągu godziny od momentu porwania. Miałam nadzieję, że przez tą godzinę była nieprzytomna. Chodziłam i chodziłam po ulicach ciemną, zimną nocą, i wydawało mi się, że to najlepszy scenariusz.

Naturalnie istnieje też i taka możliwość, że jakaś kochająca para, która desperacko chciała mieć córkę, porwała Summer Dawn i kupuje jej wszystko, o czym mała tylko zamarzy, i posłała ją do świetnej szkoły, i wychowuje ją w sposób zupełnie rewelacyjny.

Ale nie wierzę, że historie takie jak ta mogą mieć szczęśliwe zakończenie, podobnie jak nie wierzę, że ludzie są zasadniczo dobrzy. Nie wierzę, że Bóg wynagrodzi nam nasze cierpienie. Nie wierzę, że kiedy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne.

To straszny kit.

Podczas wizyty w Bartley opuszczę kilka zajęć karate. A w Wigilię i Boże Narodzenie siłownia będzie zamknięta. Może uda mi się chociaż pogimnastykować w moim pokoju? Przynajmniej moje nadwerężone ramię trochę odpocznie. Przy pakowaniu walizki starałam się nie narzekać bardziej niż do tej pory. Musiałam odbyć tę wizytę – i musiałam to zrobić z klasą.

W drodze do Bartley, trzy godziny jazdy na wschód i kawałek na północ od Shakespeare, próbowałam wzbudzić w sobie jakieś przyjemne oczekiwania w związku z tą wizytą.

Byłoby prościej, gdybym nienawidziła moich rodziców. Ale ich kocham.

Nie było ich najmniejszej winy w tym, że moje porwanie, gwałt i okaleczenie wywołały takie wrzenie w mediach, iż moje życie – ale także ich życie – zmieniło się jeszcze bardziej, niż można się było spodziewać.

Nie było też ich najmniejszej winy w tym, że nikt ze znajomych, z którymi dorastałam, nie był w stanie traktować mnie jak normalnej osoby po drugim, publicznym gwałcie w świetle fleszy i kamer telewizyjnych, który zgotowały mi media.

Nie było również winą moich rodziców, że chłopak, z którym byłam przez dwa lata, zerwał ze mną, kiedy prasa przestała się nim interesować.

Nie zawinili w żadnej z wymienionych rzeczy – i ja także nie – a jednak one zmieniły na zawsze relacje między nami. Moi rodzice nie mogą na mnie spojrzeć, żeby nie pomyśleć o tym, co mnie spotkało. Nie potrafią się do mnie odezwać, żeby tamta traumą nie zabarwiła choćby najbardziej błahej rozmowy. Varena, moja jedyna siostra, która zawsze była bardziej wyluzowana i wytrzymała niż ja, nie potrafi zrozumieć, dlaczego nie pozbierałam się szybciej i nie wróciłam do poprzedniego stylu życia, a moi rodzice nie wiedzą, jak nawiązać kontakt z kobietą, którą się stałam.

Zmęczona kręceniem się w tym emocjonalnym ekwiwalencie kołowrotka dla chomików, prawie się ucieszyłam na widok przedmieść Bartley – chylących się ku upadkowi, ubogich domków i małych firemek, które szpecą dojazd do większości prowincjonalnych miast.

Minęłam stację benzynową, na której moi rodzice tankują samochody, pralnię chemiczną, dokąd mama zanosi płaszcze do czyszczenia, kościół prezbiteriański, do którego chodzili przez całe życie, w którym zostali ochrzczeni, połączeni węzłem małżeńskim, gdzie ochrzcili swoje córki i przy którym zostaną pochowani.

Skręciłam w znajomą ulicę. Na kolejnej przecznicy dom, w którym się wychowałam, stał w zimowej szacie. Różane krzewy zostały starannie przycięte. Idealnie utrzymana trawa połyskiwała od szronu. Dom stał pośrodku dużego ogrodu, otoczony krzewami róż, które hoduje mój ojciec. Na drzwiach wejściowych wisiał olbrzymi bożonarodzeniowy wieniec, spleciony z winorośli i ozdobiony małymi złotymi trąbkami, a przez duże okno panoramiczne w salonie można było dostrzec ubraną choinkę. Rodzice odmalowali dom, kiedy Varena i Diii się zaręczyli, i teraz lśniąco biały oczekiwał na uroczystości weselne.