Выбрать главу

– No właśnie – spojrzała mi w oczy. Miałyśmy podobne miny.

– Sądzę, że wspomnienie o tym byłoby dla niego bardzo trudne – powiedziała Janet powoli i ostrożnie. – Sądzę, że nie zniósłby niepewności, czy Deedra może kiedykolwiek komuś o tym powiedzieć.

Po długiej chwili zastanowienia odpowiedziałam:

– Tak. Myślę, że faktycznie nie zniósłby tego.

ROZDZIAŁ 3

Lacey Knopp zadzwoniła do mnie następnego ranka. Zbierałam się właśnie do wyjazdu do Joe C. Pradera, gdy usłyszałam telefon. Miałam nadzieję, że dzwonił Jack, choć różnica czasu sprawiła, że byłam prawie pewna, że to nie on.

– Słucham?

– Lily, potrzebuję twojej pomocy – powiedziała Lacey.

Z trudem rozpoznałam jej głos. Brzmiała, jakby poddano ją wymyślnym torturom.

– Co mogę zrobić?

– Spotkajmy się jutro w mieszkaniu Deedry. Potrzebuję pomocy przy pakowaniu jej rzeczy. Możesz to dla mnie zrobić?

Staram się zostawiać sobie środowe poranki na takie właśnie projekty specjalne. Byłam dość mocno zdziwiona, że matce Deedry tak bardzo spieszy się, żeby usunąć rzeczy córki. Wielu, naprawdę wielu ludzi odreagowuje żałobę, rzucając się w wir robót. Chyba sądzą, że jeśli nie będą siedzieć w miejscu, unikną wpadnięcia w depresję.

– Tak, mogę. O której?

– O ósmej?

– Oczywiście. – Zawahałam się. – Przykro mi.

– Dziękuję – powiedziała Lacey i nagle wydawała się jeszcze bardziej roztrzęsiona. – Do zobaczenia jutro.

Byłam tak pogrążona w myślach, że pojechałam złą drogą do pana Pradera i musiałam zawrócić.

Joe Christopher Prader był stary jak świat i złośliwy jak sto diabłów. Cała rodzina i kilku (jeszcze żywych) kumpli nazywali go Joe C. Wszyscy w Shakespeare znali go z tego, że łaził po okolicy, wymachując laską na każdego, kto się nawinął, narzekał na czasy, w których przyszło mu teraz żyć, i wspominał dawne skandale w najmniej odpowiednim momencie.

Teraz dla Joego C. czas łażenia po okolicy minął.

Podczas niektórych wizyt w miarę go lubiłam. Innym razem z radością bym go znokautowała, gdyby nie był taki słabowity. Czasem zastanawiałam się, czy faktycznie był tak kruchy, jak się wydawał, czy też może ta słabość była tylko maską, stanowiącą obronę przed odruchami podobnymi do tych, które budził we mnie.

Mieszkańcy Shakespeare byli w niewytłumaczalny sposób dumni z tego, że mają lokalną atrakcję w postaci Joego C. Jego rodzina była nieco mniej entuzjastyczna. Kiedy jego wnuczka Calla dała mi tę pracę, błagała, żebym popracowała przynajmniej miesiąc, zanim zrezygnuję. Miała nadzieję, że do tego czasu mój szok minie.

– Gdybyśmy mogli go nakłonić do wyprowadzki z tego starego domu – powiedziała zrozpaczona Calla Prader. – Gdybyśmy mogli umieścić go w Shakespeare Manor… albo namówić na stałą opiekunkę.

Joe C. z pewnością nie miał w zwyczaju ułatwiać komukolwiek życia. Jedynie sobie, ale nawet i to nie zawsze mu pasowało.

Przetrwałam ten okres próbny, a teraz mijał już trzeci miesiąc.

Joe C. wstał i ubrał się przed moim przyjazdem. Twardo odmawiał udostępnienia mi klucza, więc co tydzień musiałam czekać, aż doczłapie z sypialni do drzwi wejściowych. Próbowałam uzasadniać to filozoficznie. W końcu miał prawo nie dawać nikomu kluczy i zupełnie go rozumiałam.

Byłam jednak pewna, że niedawanie mi klucza wynika ze złośliwości, a nie z zasad. Zauważyłam, że kiedy była brzydka pogoda, dotarcie do drzwi zajmowało mu szczególnie dużo czasu. Podejrzewałam, że cieszy go myśl, że czekam na deszczu czy zimnie, w każdym razie, że jestem zdana na łaskę wszechmogącego Joe C. Pradera, strażnika bram.

Tego poranka otworzył drzwi na oścież po krótkiej chwili.

– Aha, jesteś – powiedział zdziwiony i zniesmaczony tym, że z uporem maniaka zjawiałam się w pracy na czas.

– Jestem – powiedziałam.

Starałam się nie wzdychać zbyt głośno, gdy szłam za nim do sypialni. Na ogół zaczynałam pracę właśnie tam, od zmieniania pościeli. Joe C. zawsze musiał iść przodem i zawsze szedł bardzo, bardzo wolno. No ale był przecież dziewięćdziesięciolatkiem. Cóż mogłam rzec? Gdy szłam za nim, rozglądałam się po śladach świadczących o dawnej świetności tego wielkiego domu. Tylko posesja Praderów pozostała przy jednej z głównych ulic handlowych w Shakespeare i była atrakcją turystyczną, która najlepsze czasy miała za sobą. Zbudowano ją około 1890 roku. Miała wysokie sufity, była pięknie wykończona drewnem. Ale jej rozklekotane stare instalacje z pewnością pamiętały lepsze czasy. Piętro, na którym znajdowały się cztery sypialnie i ogromna łazienka, było teraz zamknięte, ale Carla mówiła mi, że sprzątała tam dwa razy do roku. Joe C. nie był już w stanie wchodzić po schodach.

– Cały tydzień mam zatwardzenie – rozpoczął konwersację i nie odpuścił jej, dopóki się nie pożegnaliśmy.

Zasiadł w rogu ogromnej dodatkowej sypialni na starym krześle wyłożonym czerwonym aksamitem.

– Alergia? – zapytałam w roztargnieniu, zdejmując z łoża z baldachimem pościel i rzucając ją na korytarz, skąd miałam ją później zebrać i zanieść do pralki.

Wytrzepałam narzutę i ułożyłam ją na oparciu łóżka.

– Nie, uważam, że zjadłem za dużo sera. Ser zatyka, wiesz przecież.

Odetchnęłam powoli i spokojnie i wyszłam na korytarz, żeby wygrzebać coś z szafki z pościelą.

– Poprosiłeś Callę, żeby dała ci suszonych śliwek? Zarechotał. Wygrałam.

– O tak, panienko, tak zrobiłem i zjadłem wszystkie śliwki. Dziś jest ten dzień.

Tego ranka nie byłam w najlepszym nastroju na zadawanie się z Joe C. Nie działał na mnie urok tego akurat gościa. Być może zwiedzający, których starała się przyciągnąć Izba Handlowa, doceniliby barwne historie o jelitach Joego C. Nie mogłam sobie wyobrazić, po co ktoś miałby chcieć zwiedzać Shakespeare, skoro jego jedyną atrakcją miałyby być domy zbudowane przed wojną secesyjną. Byłyby, gdyby nie spłonęły doszczętnie podczas „ostatniej nieprzyjemności”, jak China Belle Lipscott, najlepsza przyjaciółka Joego C, nazywała tę właśnie wojnę. Tak więc Shakespeare mogło się pochwalić jedynie tym, że „jesteśmy starzy, ale nie mamy na to żadnych dowodów”.

Być może dałoby się posadzić Joego C. na ławeczce na rynku, gdzie mógłby zabawiać każdego, kto się napatoczy. Mógłby codziennie zdawać sprawozdanie na temat stanu swoich jelit.

– Córka Chiny Belle podrzuci ją za parę minut – poinformował mnie Joe C. – Czy mój krawat nie jest przekrzywiony?

Zakładałam prześcieradło z gumką i właśnie się wyprostowałam. Podejrzewałam, że Joe C. gapił się na mój tyłek.

– Wyglądasz dobrze – powiedziałam bez entuzjazmu.

– China Belle jest całkiem niezła – powiedział, próbując rzucić mi pożądliwe spojrzenie.

– Jesteś okropny – powiedziałam. – Pani Lipscott to przemiła kobieta, która nie poszłaby z tobą do łóżka, nawet gdybyś był właścicielem ostatniego materaca na tym świecie. Przestań gadać świństwa.

– Ojoj – powiedział, udając przerażenie. – Męcz staruszka, czemu nie. No chodź, spraw, żeby stary Joe C. znów poczuł się świetnie.

To mi wystarczyło.

– Posłuchaj – powiedziałam z przejęciem i ukucnęłam przed nim.

Postawił między nami swoją laskę, co nie uszło mojej uwadze. Widocznie nie wykluczył tego, że mogę się mu odpłacić.

– Dobrze.

– Nie będziesz mnie informował o swoich funkcjach fizjologicznych. Dopóki nie krwawisz, mam to gdzieś. Nie będziesz wygłaszał uwag o charakterze seksualnym.

– Bo co? Uderzysz mnie? Dziewięćdziesięcioletniego starca, który chodzi o lasce?

– Nie bądź taki pewny, że tego nie zrobię. Oblech to oblech, i tyle.