Выбрать главу

– Idź. – Wasylisa od razu otworzyła drzwi prowadzące do Janusa. Zapachniało mrozem, w drzwiach zawirowały śnieżynki. – Idź na zachód! Wpuszczę ich nie od razu, będziesz miał godzinę albo dwie.

– Będziesz miała problemy – powiedziałem.

– Załóżmy, że byłam w Nirwanie. – Wasylisa się uśmiechnęła. – Zabrzmiało prawie jak Puszkin. Byłam w Nirwanie, odwiedzałam biednych, a że ciebie wpuściłam do Janusa, to przecież taka jest moja funkcja, wpuszczać ludzi tam i z powrotem. Nie zdążyłam jeszcze przeczytać gazety, o niczym nie wiedziałam. Idź!

Szybko dotknęła ustami mojego czoła – tym razem był to siostrzany lub matczyny pocałunek bez śladu erotyki – i wypchnęła mnie w zamieć.

Drzwi za moimi plecami zamknęły się niemal bezgłośnie.

Odwróciłem się.

Z tego świata dom Wasylisy wyglądał jak ruiny twierdzy, w których cudem ocalał jedyny przysadzisty donżon. W samotnym oknie na pierwszym piętrze mrugało słabe światło, jakby od pochodni czy świecy. Dom stał na zboczu; a w dole, pod urwiskiem, można się było domyślić skutej lodem, przysypanej śniegiem rzeki.

Wokół mnie szalała zamieć. W powietrzu wirowały gnane wiatrem śnieżynki, pod nogami skrzypiał śnieg, na szczęście niezbyt głęboki. Słońce skrywały śniegowe chmury, prawie nie było go widać. Wzgórza, które miałem pokonać, wznosiły się na przodzie niczym ciemny, nieprzyjazny mur.

– Dam radę – obiecałem sobie.

I poszedłem ku wzgórzom.

4.

Od czasu, gdy człowiek nauczył się liczyć, komunikacja stała się znacznie prostsza. Powiesz: garść wojowników bohatersko powstrzymywała przeważające siły przeciwnika, a słuchacze tylko wzruszą ramionami – garści mogą być różne. Ale gdy walniesz: trzech Spartan przeciwko dziesięciu tysiącom Persów, wszystko od razu staje się jasne.

Jedna rzecz „kasiasty gość”, inna „multimilioner”. Jedna sprawa „straszne zimno”, inna „minus czterdzieści”. Jedna sprawa „dystans maratonu”, inna „czterdzieści dwa kilometry”.

Żadne barwne epitety nie mogą się równać z potęgą, jaką zawierają liczby.

Dwadzieścia dwa kilometry.

Minus dziesięć stopni Celsjusza.

W sumie nie jest to bardzo straszna arytmetyka.

Zawsze lubiłem zimę, nawet urlop w zimie. Niech sobie obcokrajowcy żyją w przekonaniu, że zimą „rosyjski chłop kryć się w swoja izba i pić gorąca wódka z samowar”. Tak naprawdę wyjazd zimą do podmoskiewskiego kurortu to ogromna przyjemność. Nawet jeśli nie jesteś fanatykiem sportów zimowych, i tak będziesz miał co robić: od jeżdżenia samochodami śniegowymi i saniami, po banalne przechadzki na świeżym powietrzu. A jak potem smakuje gorąca herbata! Wtedy nawet kieliszek wódki nie zaszkodzi. Albo pływać w basenie, patrząc przez szyby na zaśnieżone drzewa. Albo posiedzieć w saunie czy łaźni… Co? Nie ma basenu i sauny? No to przecież należy wybrać odpowiednie sanatorium…

Dwadzieścia dwa kilometry to po prostu długi spacer na świeżym powietrzu.

Odszedłem od domu Wasylisy jakieś trzysta metrów i obejrzałem się po raz drugi i ostatni; w śnieżnej zawierusze światełko było ledwie widoczne. Przez minutę stałem, gryząc wargi. Odległość to nie problem, dojdę, najważniejsze, żeby nie zmylić drogi. Ale tu pomogą mi wzgórza. Z mapy wynika, że ciągną się równym szerokim pasem między dwoma portalami. Gdy pokonam już wzgórza, pozostanie mi tylko pójść prosto do wieży drugiego celnika. Słońce, chociaż ledwie widoczne przez chmury, jest jeszcze wysoko, czyli kompletna ciemność zapadnie nieprędko. Dojdę.

Dopiero dużo później mogłem podziwiać tę naiwność – moją i Wasylisy. Przy czym Wasylisie, mieszkającej w ciepłym Charkowie, tę naiwność można jeszcze wybaczyć, mnie już raczej nie.

Może chodziło o wiatr, zdmuchujący śnieg ze zbocza w stronę koryta rzeki, w każdym razie, dopóki nie pokonałem szczytu pierwszego wzgórza, rzeczywiście szło mi się dobrze. Wiatr przybierał na sile, ale szedłem pewnie po twardym, oblodzonym zboczu. Jednak w parowie za wzgórzem śnieg od razu był po kolana. Zrobiłem jeszcze jeden krok i wpadłem w zaspę po pas.

Oddychając głęboko, obejrzałem się stropiony. Przede mną rozpościerała się niewielka, niemal okrągła dolina – ze trzydzieści merów średnicy. Głupstwo! Ale żeby ją pokonać, będę musiał brnąć w zaspie.

Zdjąłem rękawice, wsunąłem dłonie pod kaptur i energicznie roztarłem uszy. Tak… trzeba będzie jakoś ominąć ten parów. Odwróciłem się i niechętnie wszedłem na szczyt wzgórza. Pochyliłem głowę, chroniąc oczy przed wiatrem, i ruszyłem, omijając kotlinę górą. Kamieniste zbocze pokrywała zdradziecka skorupka lodu, lekko przyprószonego śniegiem, ale moje buty miały całkiem niezłą przyczepność.

Minąłem dolinę, uniosłem głowę i w tej samej chwili, jak na ironię, niebo Janusa pojaśniało, przez chmury wyjrzało słońce i zobaczyłem rozciągający się przede mną łańcuch wzgórz.

Wszystkie były mniej więcej tej samej wysokości, jakby ścięte gigantycznym heblem. A przestrzeń między wzgórzami, wszystkie te doliny-kotliny-szczeliny wypełniał zbity, zleżały śnieg. Posypcie duży wafel cukrem pudrem, a otrzymacie miniaturę pustkowi Janusa.

Mogłem tylko zgadywać, jakim cudem powstała taka właśnie rzeźba terenu. Może nawet moje odzywające się od czasu do czasu nawyki funkcyjnego podpowiedziałyby mi, jak się to nazywa.

Tak czy inaczej, musiałem pokonać wzgórza. I skoro nie można zejść w doliny, to muszę iść górą, wierzchołkami wzgórz. Pewnie, że będzie ślisko, ale za to nie trzeba biegać z góry na dół.

Nawet się nie zdenerwowałem. Wzruszyłem ramionami, znów pochyliłem głowę, chroniąc twarz, i ruszyłem ostrożnie po śliskich, zmrożonych kamieniach. W moim mózgu nagle pojawiło się strasznie mądre zdanie: „Kriogeniczna rzeźba terenu. Hydrolakkolity i zagłębienia krasu polarnego”. Hm, czyżby to właśnie była podpowiedź z encyklopedycznej wiedzy funkcyjnego? W takim razie jest to podpowiedź niepełna, nie dołączono do niej deszyfracji. Potrafię nazwać to, co widzę, ale nie potrafię tego wyjaśnić.

Co tam, nie biorę udziału w teleturnieju, mam ruszać nogami, nie językiem.

I ruszałem. Szedłem po kamienistych ścieżkach, to schodząc do wypełnionych śniegiem zagłębień (tam było ciszej), to wchodząc na szczyty wzgórz, gdzie zamieć atakowała z nową siłą. Moskiewska zima, ciepła, brudna, z mokrym szarym śniegiem, teraz wydawała mi się niemal idyllą. Z jeszcze większym sentymentem wspominałem zaułki Kimgimu, wielkie sanie ciągnięte przez konie, policyjne samochody pancerne napędzane spirytusem, spacerowiczów przechadzających się w staromodnych, nieprzewidujących pośpiechu strojach.

Zima to bardzo sympatyczna pora roku. Pod warunkiem że nie wieje wiatr.

Pierwszy raz pośliznąłem się i upadłem mniej więcej po półgodzinie marszu. Wcale się nie potłukłem i dziarsko ruszyłem dalej. Ale gdy nogi rozjechały mi się w różne strony i boleśnie uderzyłem kością ogonową o kamień, gdy zjechałem do zagłębienia, zapadając się w śnieg prawie po pas…

Nie bałem się. Zakląłem i rozciągnąłem się na śniegu – jak na trzęsawisku czy ruchomych piaskach – i wyczołgałem na kamienie. Przykucnąłem – tu prawie nie czuło się wiatru – zdjąłem rękawice, zrzuciłem plecak i otworzyłem go. Zdaje się, że Wasylisa wkładała tu termos…

Termos faktycznie był – mały, metalowy – a herbata w środku ledwo ciepła; Wasylisa nie miała czasu podgrzać samowara.

Za to dolała whisky albo koniaku – aż się zakrztusiłem po pierwszym łyku. Powąchałem – nie, to nie whisky, to rum. Całkiem niezły pomysł, ale będę musiał uważać.