Выбрать главу

Zjadłem zamarznięte ciastko, odgryzłem kawałek twardej czekolady i zerknąłem na zegarek. Oho! Jestem na Janusie już dwie godziny!

A ile przeszedłem przez ten czas, jeśli liczyć czystą odległość? Najwyżej pięć kilometrów.

Rezultat mi się nie spodobał. Z każdą minutą będę coraz bardziej zmęczony, będzie mnie smagał wiatr, oślepiał śnieg. Będę szedł wolniej, poczuję senność. Jak długo jeszcze zdołam iść? Sześć godzin? Osiem? Dziesięć?

A jeśli znowu się pośliznę, jeśli… no dobrze, nawet nie złamię, a tylko nadwerężę nogę? W domu mógłbym odpocząć, poleżeć, a potem znów dziarsko maszerować przez życie, tutaj po prostu umrę.

I wtedy poczułem strach.

My, mieszkańcy wielkich miast, przywykliśmy do różnych zagrożeń, ale znanych, swojskich. Pijani żule w bramie, skretyniały kierowca grzejący z naprzeciwka, terrorysta w samolocie, powietrze zatrute przez okoliczną fabrykę. Nasze niebezpieczeństwa są technologiczne, ludzkie. Trzęsienia ziemi, tsunami, powodzie – tego w zasadzie nie znamy. Nawet w tych miastach, gdzie takie kataklizmy się zdarzają, w Tokio czy Los Angeles, normalny obywatel bardziej boi się, że straci pracę, niż ataku żywiołów.

Przywykliśmy uważać przyrodę za pokonaną, bynajmniej nie interesując się jej zdaniem na ten temat. I tylko ci mieszkańcy metropolii, którzy pracują z dala od nich, traktują miejskie zagrożenia z pobłażliwym uśmiechem. Wiedzą, jak szybko i łatwo zabija czterdziestostopniowy mróz, jak miażdży domy lawina, jak szybko trzęsienie ziemi likwiduje wszelkie ślady działalności człowieka.

A pozostali… lepiej, że tego nie wiedzą.

Wstałem i włożyłem rękawice. Przez chwilę byłem w szoku, jak szybko się wyziębiły. Ręce nie zdążyły mi zmarznąć, a rękawice były lodowate w środku. Cóż, mam nauczkę, następnym razem wsadzę rękawice pod kurtkę.

Wchodząc znowu na wzgórze, pomyślałem, że wiatr się nasilił, albo stał jeszcze zimniejszy. Jednak termometr nie potwierdzał moich odczuć, nadal wskazywał minus dziesięć. Widocznie było to złudzenie po odpoczynku.

Ruszyłem dalej.

Wzgórza nie miały końca. To, do czego na mapie wymyślałem sprośne porównania, w rzeczywistości było zmrożonymi kamiennymi pryszczami, wznoszącymi się na mojej drodze. Szedłem przez lodowatą zamieć, na przemian ciskającą mi w twarz śnieżne drobinki i uderzającą w plecy ostrymi, zdradzieckimi ciosami. Dwa razy się przewróciłem, raz zapadłem się w śnieg razem z głową. Potem długo nie mogłem się z niego wygrzebać.

Cztery godziny później, gdy już zacząłem tracić siły i wpadać w rozpacz, Janus postanowił nagle zlitować się nade mną: wiatr ucichł w jednej chwili, jakby ktoś gdzieś nacisnął guzik i wyłączył gigantyczny wentylator. Śniegowe chmury rozeszły się i na niebie zapłonęło niczym słaba żarówka słońce (my, dzieci miast, zwykle wynajdujemy dla zjawisk przyrodniczych techniczne porównania). Horyzont, jeszcze przed chwilą ściśnięty ścianami śniegu, teraz odsunął się nagle.

I zobaczyłem, że już prawie pokonałem wzgórza.

Przede mną, stosunkowo niedaleko, cztery, może pięć kilometrów, stała wieża – bardzo ładna, z białego kamienia, z blankami na górze, przypominająca wieżę ze zwykłych, tanich szachów.

Obejrzałem się w nadziei, że w oddali ujrzę mrugające żółtą iskrą okno domu Wasylisy. Niestety, nic takiego nie było widać.

– Nie taki diabeł straszny… – wymruczałem.

Cóż, to tylko w mieście człowiek, który rozmawia sam ze sobą, wywołuje pobłażliwe uśmieszki przechodniów czy rozdrażnienie. Na środku pustyni, nieważne, lodowej czy piaskowej, zaczynasz rozumieć, jak potrzebny ci jest żywy głos, i zaczynasz rozmawiać z jedynym dostępnym ci człowiekiem, ze swoim najwierniejszym rozmówcą, to znaczy ze sobą.

Pięć minut później, wykorzystując chwilową ciszę, zacząłem schodzić z ostatniego wzgórza. Wszystkie pułapki pozostały z tyłu, teraz już, jak mówi dziecięca piosenka, tylko niebo, tylko wiatr, tylko radość. Chociaż nie, jeśli chodzi o wiatr, to się nie upieram, w zupełności wystarczało mi niebo i radość. Już za chwilę zastukam do drzwi.

A jeśli celnik mi nie otworzy? Jeśli będzie próbował mnie zatrzymać? Przecież tę parszywą gazetę dostają na pewno wszyscy funkcyjni.

Wzruszyłem ramionami i postanowiłem, że będę rozwiązywać problemy w miarę, jak się będą pojawiały. Żadnych wezwań do zatrzymania mnie siłą w gazecie nie było. Poza tym, o ile zdążyłem zrozumieć moralność funkcyjnych, oni nigdy nie wtrącali się do cudzych kompetencji. Restaurator karmił, fryzjer strzygł, a policjant łapał i nie puszczał.

Teraz, po równej powierzchni szło mi się znacznie trudniej. Po tej stronie wzgórz już leżał śnieg, niebyt głęboki, sięgający mi do kostek lub po kolana, ale jednak szło się gorzej. Nie za bardzo się tym przejmując, przez jakiś czas szedłem, pracowicie udeptując śnieg.

Dopóki nie zrozumiałem, że zapada zmierzch.

Sądząc z położenia słońca, do zachodu pozostawały jeszcze trzy, cztery godziny. Ale po krótkiej przerwie wiatr zaczął wiać z nową siłą, a chmury zasnuły niebo szczelną zasłoną, teraz słońce wyglądało jak niewyraźna jasna plamka. Śnieg zaczął walić ciężkimi płatami i zrobiło się zimniej – mimo słynnych przesądów, że gdy pada śnieg, robi się cieplej. Najwyraźniej nie na Janusie.

Uparcie szedłem dalej. Ściemniało się, zasłona sypiącego śniegu już dawno skryła wieżę nieznanego mi celnika. Szedłem. Nogi grzęzły mi w śniegu, ręce marzły w rękawicach. Gdy przystanąłem na chwilę, żeby złapać oddech, spostrzegłem, że wełniana czapka na mojej głowie jest przesiąknięta potem. Po chwili wahania ściągnąłem ją i wyrzuciłem, mocniej zaciskając kaptur. Wyjąłem z plecaka resztki kruszącej się na mrozie czekolady i zjadłem. Potem ugryzłem kawałek zamarzniętej słoniny i popiłem resztką herbaty z termosu. Herbata była zimna.

Wychodziło na to, że do przejścia został mi jeszcze kilometr. Nawet brnąc w zamieci i w śniegu po kolana, nie powinno mi to zająć dłużej niż pół godziny. Miałem jeszcze siły, na ten kilometr powinno mi wystarczyć.

Najważniejsze to nie zgubić kierunku. Nie ominąć wieży.

W końcu przecież powinny mi pomóc moje nawyki funkcyjnego, tak czy nie? No, chociaż odrobinę! Przecież czułem, dokąd mam iść, odległość od swojej wieży potrafiłem określić z dokładnością do jednego metra!

Szedłem, a śnieżyca wciąż się nasilała, śnieg padał coraz mocniej, coraz gęściej. Rozgarniałem rękami szarą zasłonę, szedłem po omacku, jakbym grzązł w galarecie, zatrzymywałem się co pięć minut, rozglądając się, próbując coś wypatrzyć – światełko, mur, ciemną sylwetkę na niebie.

Nic, tylko śnieg pod nogami, śnieg nad głową, śnieg wokół mnie i coraz ciemniej, ciemniej, ciemniej.

Zatrzymałem się i przysiadłem, przyciskając ręce do piersi. Wokół mnie panowało szare, zimne szaleństwo. Chłoszcząca mnie po twarzy kłującymi bryzgami zamieć nie słabła, tylko teraz jej dotyk stawał się bardziej czuły, delikatniejszy…

Zamarzam…

Ściągnąłem rękawicę, rzuciłem ją pod nogi i długo tarłem oczy i rozcierałem policzki. Na powiekach pojawiła się skorupka lodu, skóra na policzkach nie miała czucia, w dotyku była twarda jak brezent.

Nienawidzę zimna…

Chciałem włożyć rękawicę, ale już jej nie znalazłem, widocznie poryw wiatru przesunął ją gdzieś dalej w bok. Może sto metrów, a może jeden, tak czy inaczej, już jej nie było widać.

Zaśmiałem się – na krzyk nie miałem sił.

Więc jednak nie doszedłem. Jednak mnie zwyciężyli. Myszka doświadczalna, która zdołała uciec z klatki, jednak się nie uratowała. Myszki, które uciekają z laboratorium, nie są w stanie przeżyć w naturze, nawet jeśli nikt na nie, nie poluje.