Выбрать главу

Szczęśliwy nastrój Mocka i gwałtowne zmiany w jego percepcji świata pojawiły się w chwili, kiedy przeczytał w dzisiejszym „Breslauer Neueste Nachrichten” krótką notkę na trzeciej stronie, iż został oczyszczony z zarzutu zamordowania Klary Menzel i Emmy Hader. Siedział wtedy na ławce pod pomnikiem Tauentziena i czekał na radcę Mühlhausa, który był na zebraniu loży „Lessing”. Kiedy Mock przeczytał tę pomyślną dla siebie informację, podskoczył do góry, wzbudzając surowe spojrzenie jakiejś damy, która od dłuższego czasu stukała w szybę budki telefonicznej, chcąc w ten sposób ponaglić flirtującą dziewczynę w pistacjowej sukience. Postanowił natychmiast uczcić tę wiadomość i jego wzrok pobiegł ku kilku lokalom znajdującym się wokół placu. Jego oko zatrzymało się na kawiarni i restauracji „Pod Tauentzienem”, której również patronował ów pruski generał major.

Ruszył tam i wpadł w ramiona Mühlhausa, który już wyszedł z zebrania loży. Wtedy to właśnie Mock rzucił uwagę o „płaszczyku w kolorze ecru”, która na Mühlhausie nie zrobiła zupełnie wrażenia.

I tak chodzili od dwóch kwadransów wokół placu, a Mühlhaus referował Mockowi przebieg zebrania i procedurę rehabilitacyjną w Prezydium Policji. W pewnej chwili przywrócony do łask nadwachmistrz zdał sobie sprawę, że owa podzielność uwagi i wrażliwość na kolory były chwilowe. Nie słuchał, co mówi radca kryminalny, lecz wciąż myślał o kieliszku mocnej cytrynówki, o cygarze „Sułtan” i o towarzystwie jakiejś damy, najlepiej bez płaszczyka i sukienki. Na tych hedonistycznych zapędach nie skoncentrowała się jednak cała uwaga Mocka. Przez epikurejski pancerz przebijało się ostre jak żądło pojęcie „próba życia i śmierci”.

– Drogi panie radco – Mock odwrócił wzrok od krągłych pośladków jakiejś damy, która wraz koleżanką oglądała obrazy w galerii Stenzla. – Przepraszam, coś mnie rozproszyło. Proszę mi jeszcze raz powiedzieć o tej próbie życia i śmierci.

– Jest jej poddawany każdy kandydat. – Mühlhaus ujął Mocka pod ramię i poprowadził go delikatnie w stronę Neue Schweidnitzer Strasse. – Ma znaczenie symboliczne. Umiera jeden człowiek, rodzi się drugi. Tak było zawsze w tajemnych bractwach. Neofitę poddawano torturom, oddzielano od społeczeństwa, pozostawiano w lesie na pastwę dzikich zwierząt. Jeśli sobie da radę, jest godzien wstąpić w szeregi bractwa. Tak jak u mizantropów…

– I tak właśnie jest u was?

– Chciał pan chyba powiedzieć „u nas”. Od dwóch godzin jest pan członkiem loży „Lessing”. – Na ustach radcy kryminalnego pojawił się drwiący uśmieszek. – Został pan przyjęty jednogłośnie, mimo że dwa tygodnie temu niecnie potraktował pan żelaznym prętem jednego z trzyosobowego ścisłego prezydium loży.

– Zaraz, zaraz. – Mock przystanął. – Nie chciałbym być traktowany w sposób uprzywilejowany… Ja przecież nie mam za sobą próby życia i śmierci…

– Jak to nie? – uśmiechnął się Mühlhaus. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskiego kolegę z lat studenckich barona Oliviera von der Maltena, który wraz ze mną wprowadził pana do loży. Powiedział mniej więcej tak: „Czy przebywanie w klatce dzikiej bestii nie jest próbą życia i śmierci i czy zabicie tej bestii nie jest zwycięskim wyjściem z tej próby?” Ma pan odpowiedź na swoje pytanie.

– No tak. – Mock zamyślił się tak głęboko, że nawet nie zwrócił uwagi na dwie tlenione blondynki, które stały pod filią „Darmstadter Kasse”, obejmowały się wpół i mrugały znacząco na obu spacerujących mężczyzn. – A niech pan mi powie, bardzo jestem ciekaw, jaką pan przeszedł próbę życia i śmierci. Pozostawiono pana w lesie, nago, tylko w jakiejś brudnej kapocie i z palcami umazanymi na różowo?

– Gorzej – odpowiedział Mühlhaus, udając, że nie rozumie aluzji – to było coś znacznie gorszego…

Breslau, czwartek 15 maja 1913 roku,

kwadrans na trzecią w nocy

Mühlhaus zaciskał dłonie na linach drabinki niezbyt mocno i wyginał się do tyłu. Szczeble były śliskie od potu i jeszcze innej wydzieliny.

Wisiał przy ścianie wieży ciśnień zakładów wodociągowych „Am Weidendamme” i wpatrywał się spokojnie w ceglany mur budowli. Zobojętniał na wszystko. Już widział całe swoje życie i swoją śmierć. Czytał kiedyś, że w momencie śmierci przed oczami człowieka przesuwają się – tak jak klatki w fotoplastykonie – sceny z życia. Po dzisiejszym doświadczeniu wiedział, że jest to prawda, z tym jednakże zastrzeżeniem, że pojawiają się one bez żadnego ładu – ani chronologicznego, ani tematycznego. Jego dawno zmarła matka bujająca go w kołysce pojawiła się natychmiast po scenie nominowania go na funkcjonariusza królewskiej policji w Breslau, a scena matury tuż po szczęśliwym dniu narodzin jego syna Jakoba. Ten brak konsekwencji nie dziwił go ani tym bardziej nie irytował. Zdawał mu się nawet kojący, ponieważ był bardzo odległy od żelaznej logiki wieży, wysokości i głowy roztrzaskanej na kocich łbach.

Nagle usłyszał bicie w dzwon. Oderwał wzrok od muru i spojrzał w dół. Do wieży ciśnień zbliżał się wóz strażacki. Próba życia i śmierci nie potrwa już długo. Był blisko życia. I dopiero teraz zaczął się bać.

Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,

jedenasta wieczór

Mock i Mühlhaus minęli fosę miejską i szli dalej Neue Schweidnitzer Strasse w stronę Komendantury Generalnej Wojska i Teatru Miejskiego, Mühlhaus nie łudził się, że opowieść o próbie życia i śmierci, jakiej został poddany, zrobi na Mocku wielkie wrażenie. Liczył jednak na słówko komentarza, na jakiś gest współczucia. Równie dobrze mógłby liczyć na zachwyty Mocka nad kwitnącymi krzewami forsycji nad fosą. Wartownik pod komendanturą na ich widok poprawił karabin, a Mockowi natychmiast skojarzył się on z prętem, którym dotkliwie obił Mühlhausa na dachu teatru Lobego.

– A wracając do pańskiej aluzji o uderzeniu żelaznym prętem – powiedział Mock, idąc za swoją asocjacją – należało się wtedy panu solidne mordobicie…

– Dajmy już temu spokój – zirytował się Mühlhaus. – I proszę sobie darować te rynsztokowe określenia! Co, chce pan, żebym panu przyznał rację? Że należało mi się solidne lanie? – Puścił ramię Mocka i stanął w rozkroku, nieświadomie przyjmując postawę wojowniczą. – Jest pan niewdzięcznikiem, Mock! Dzięki mnie dostał się pan do loży „Lessing”. Nie żądam od pana wyrazów dozgonnej wdzięczności, ale chociaż…

– Gdyby mi pan nie przerywał – Mock zacisnął szczękę – to rzeczywiście przyznałby mi pan rację. Należało się panu mordobicie za to, że pan manipulował mną jak bezwolnym narzędziem! Dlaczego nie powiedział mi pan ani słowa o misji, do której mnie pan popchnął? Dlaczego, wiedząc o moim zaangażowaniu w sprawę Priessla, o mojej wściekłości na Dziallasa i Schmidtkego, nie przyszedł pan do mnie i nie powiedział po prostu: „Mock, wsadzimy cię do więzienia i pozwolimy ci zabić oprawcę Priessla. Potem poczekamy na reakcję mizantropów. Może cię przyjmą do siebie”? Dlaczego nie zostałem pana świadomym agentem? Zamiast tego uczynił mnie pan agentem nieświadomym i naraził na niewyobrażalne cierpienia! Czy zdaje pan sobie sprawę, jak się czuje człowiek, który wie, że jest niewinny, a jednocześnie nie ma alibi, żadnej możliwości obrony! Ja już uwierzyłem, że zabiłem te kobiety, kiedy byłem pijany, a po tym pijaństwie obudziłem się w lesie za Deutsch Lissa! I zacząłem się już obwiniać o wszystko. Gdybym popełnił samobójstwo, pan mógłby iść do mizantropów i powiedzieć im: „Zmusiłem Mocka do samobójstwa, spełniłem warunek, przyjmijcie mnie do siebie!” Dlatego niech mi pan tutaj nie mówi, że jestem niewdzięcznikiem! Nie wiem, co jeszcze musiałby pan zrobić, żebym panu dziękował!