Выбрать главу

Breslau, czwartek 10 września 1925 roku,

czwarta po południu

Wytwornie urządzony gabinet radcy kryminalnego Eberharda Mocka bardziej przypominał elegancki salon niż ascetyczny pokój do pracy, w którym żaden szczegół nie powinien odrywać napiętej uwagi i rozbijać surowego łańcucha sylogizmów, a ewentualnych przesłuchiwanych powinien napawać lękiem przed nieubłaganą sprawiedliwością. Prezydent policji Wilhelm Kleibömer długo się wahał, czy wyrazić zgodę na nietypowy wystrój gabinetu, aż w końcu przekonało go obszerne urzędowe pismo, pełne punktów i podpunktów, które wyszło spod pióra świeżo mianowanego radcy. W piśmie tym Mock precyzyjnie i jasno uzasadnił konieczność zakupu takiego wyposażenia, a jego argumenty odwoływały się do nowoczesnych metod przesłuchań. Podejrzany łatwo przyzna się do winy, a strachliwy świadek porzuci milczenie, wykazywał w swym piśmie Mock, kiedy będzie przesłuchiwany najpierw uprzejmie i łagodnie, w otoczeniu znanych mu sprzętów, a następnego dnia ostro i zdecydowanie w pustej, wybetonowanej piwnicy przez innego, najlepiej brutalnego policjanta. Podświadomie będzie chciał ów przesłuchiwany powrócić do przytulnego wnętrza oraz łagodnego oficera śledczego i stanie się bardziej podatny na perswazje, skłaniające go do złożenia prawdziwych zeznań. W tym piśmie Mock powoływał się na prace naukowe doktora Richarda Hönigswalda z Wydziału Psychologicznego Seminarium Filozoficznego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma w Breslau i cytował kilkakrotnie długie ich passusy. To właśnie owe cytaty, naukowy styl pisma, precyzja punktów i podpunktów, a nade wszystko – deklaracja Mocka, iż koszty wyposażenia pokryje z własnej kieszeni, sprawiły, że prezydent policji po kilkudniowym wahaniu wyraził zgodę, pod warunkiem jednakże, iż Mock nie będzie traktował swojego gabinetu jak mieszkania. Ten warunek nie był dla nowego radcy kryminalnego trudny do spełnienia, ponieważ – dzięki nowemu, wyższemu uposażeniu – wynajął piękne pięciopokojowe mieszkanie z łazienką i służbówką na Rehdigerplatz.

Nic więc dziwnego, że ciemnowłosa nauczycielka muzyki, dwudziestokilkuletnia panna Inga Martens, nie mogła się napatrzyć na wystrój gabinetu zakupiony w luksusowym sklepie Wilhelma Kornatzkiego. Siedziała przy stole nakrytym serwetą, stojącym na eleganckim zielonym dywanie. Na stole był wazon z wodą nieco pożółkłą i kwiatami cokolwiek przywiędłymi, co panna Martens – patrząc z lekkim niepokojem, ale i zainteresowaniem na krępego bruneta o kwadratowej, świeżo wygolonej szczęce – z uśmiechem tłumaczyła sobie męską niefrasobliwością i nieczułością na piękno kwiatów. Nad nią był okrągły żyrandol, z którego zwieszały się żarówki ukryte w kloszach w kształcie żołędzi. Po prawej stronie, pod wielkim obrazem przedstawiającym morską burzę, całą długość ściany zajmowały niewysokie kredensy, a w nich zamiast kryształowych karafek, kieliszków i pucharów stały – co również nieprzyjemnie dotknęło pannę Martens – segregatory o starannie wykaligrafowanych grzbietach. Na małym podwyższeniu w podokiennej wnęce mieściło się biurko, również nakryte serwetą i również ozdobione wazonem, lecz tym razem pustym.

W wypadku powabnej nauczycielki efekt psychologiczny, który miało wywoływać „domowe” wnętrze, wcale się nie pojawił. Stało się wręcz odwrotnie. Ruchliwa i bogata wyobraźnia panny Martens szybko rozebrała policjanta z ciemnego, dobrze skrojonego ubrania i odziała go w domowy szlafrok z aksamitnymi wyłogami i w szlafmycę. Skutkiem był wybuch perlistego śmiechu panny Martens, co radca kryminalny przyjął z wyrozumiałym i nieco – co z drżeniem skonstatowała – lubieżnym uśmiechem.

– Miło mi, że ma pani dobry humor. – Mock wyciągnął w stronę młodej kobiety srebrną papierośnicę. – Ale pozwolę sobie przypomnieć o celu pani wizyty…

– Tak, tak – szybko odpowiedziała, biorąc papierosa. – Przepraszam, nigdy jeszcze nie byłam w takim biurze…

Mock nie powiedział ani słowa, lecz mocnymi, krótkimi palcami pobębnił przez chwilę o serwetę.

– No to co mam robić? – zapytała.

– Opowiedzieć mi wszystko – odparł Mock, zastanawiając się, czy to właśnie domowa atmosfera, czy też piękne oczy i usta panny Ingi sprawiły, że na to uległe pytanie „co mam robić” pojawiły się w umyśle Mocka nieprzyzwoite odpowiedzi. – Od momentu, w którym pani przerwała. To znaczy od chwili, kiedy w nocy obudził panią huk nad głową…

– Tak, właśnie tak było. – Panna Martens wypuściła w górę dym, nie zaciągając się nim. – Huknęło coś nad moją głową. Obudziłam się. Byłam przerażona. Wtedy spojrzałam przez okno i wrzasnęłam. Za oknem rysował się jakiś ciemny kształt. Po chwili, wstrząśnięta, kuląc się w kącie pokoju, wyróżniłam w tym kształcie nogi, ręce, głowę… I sznur… To było straszne… panie radco, za moim oknem był wisielec…

– I co dalej? – Mock nie mógł oderwać wzroku od jej biustu.

– Pobiegłam do stróża – odpowiedziała i zgasiła niezdarnie papierosa. – A on panów wezwał… To wszystko… Do rana nie wróciłam do mojego mieszkania…

– A dokąd pani poszła? – zaciekawił się Mock.

– O, mam dokąd pójść. – Panna Martens lekko się uśmiechnęła. – Mam wielu przyjaciół w Breslau, mimo że jestem tu od niedawna… Ale byłam zbyt roztrzęsiona, aby dokądkolwiek pójść… Spędziłam noc u stróża… – Teraz uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Och, źle się wysłowiłam… Pani Suchantke, zacna małżonka stróża, towarzyszyła mi do rana w swojej jadalni… To wszystko, panie oficerze…

Mock nie zdążył zareagować jakimś błyskotliwym bon motem o rozczarowaniu i frustracji stróża, kiedy ktoś zapukał głośno do drzwi.

– Wejść! – rozkazał Mock donośnym głosem.

– Melduję, panie radco – Kurt Smolorz spojrzał z zakłopotaniem na pannę Martens – że w sprawie wisielca.

– Mówcie przy tej pannie – rzucił Mock, widząc, że oczy jego rozmówczyni robią się okrągłe z ciekawości. – Panna wczoraj znalazła te zwłoki.

– Dziwne – powiedział Smolorz, wciąż nieufnie patrząc na nauczycielkę. – To pański dobry znajomy. Z więzienia. Niejaki Dieter Schmidtke.

Panna Martens otworzyła usta z przejęcia.

– I jeszcze jedno jest dziwne. – Smolorz zbliżył się do Mocka, jakby chciał mu coś szepnąć do ucha, lecz machnięcie ręki jego rozmówcy kazało mu porzucić tę konfidencję. – Przy trupie był święty obrazek. W kieszeni kamizelki. Święta Jadwiga.

– Dziękuję wam, Smolorz – powiedział Mock i odprowadził wzrokiem wiernego podwładnego, kiedy ten opuszczał gabinet.

Zapadła cisza. Za oknem, na Schuhbrücke, gwałtownie zahamował tramwaj i nastąpiła kłótnia pomiędzy motorniczym a kimś jeszcze, tak gwałtowna, że wyzwiska sięgnęły drugiego piętra prezydium i wdarły się w uszka przesłuchiwanej, nawykłe do muzyki.

– Jaki pan jest nieczuły – powiedziała nagle wzburzona Inga Martens – ten wisielec to pański znajomy, a ponadto zabił go jakiś maniak religijny… A na panu to nie robi żadnego wrażenia… Nic pana naprawdę nie dziwi?

– Droga panno Martens – odpowiedział Mock z uśmiechem i swoją krótkopalczastą mocną dłonią przykrył jej wysmukłe palce. – Mnie w tej całej sprawie dziwi tylko jedno… Że tak piękna młoda panna śpi sama… To doprawdy niewytłumaczalne…

Powieść ukończyłem we Wrocławiu,

w piątek 18 maja 2007 roku, o godzinie 15:37

Podziękowania

Ogromnie wdzięczny jestem moim pierwszym Czytelnikom: Mariuszowi Czubajowi, Zbigniewowi Kowerczykowi i Przemysławowi Szczurkowi, którzy przeczytali tę powieść w błyskawicznym tempie i zgłosili bardzo istotne uwagi stylistyczne, redakcyjne i fabularne. Za wszystkie ewentualne błędy winę ponoszę tylko ja.