Выбрать главу

— Nie lubię, jak ktoś się na mnie bezmyślnie gapi — powiedziała i odwróciła się tyłem.

Zaskoczyło mnie to tak, że nie potrafiłem nic odpowiedzieć i wyszedłem, prawie uciekłem spod daszka. Zaczęto za mną wołać, abym wracał, ale jej głosu nie usłyszałem i przyspieszyłem kroku. Deszcz już nie padał, lecz lał strumieniami, dźwięczał w powietrzu, łomotał po chodnikach i alejach, huczał potokami wody na jezdniach. Zimna woda płynęła po ciele. To było nieprzyjemne i Opiekunka poradziła zmienić odzież na nieprzemakalną, jaką wszyscy noszą na Ziemi. Trzeba było wezwać awionetkę i polecieć do najbliższego magazynu. Po dziesięciu minutach wyszedłem na deszcz w stroju Ziemianina. Na Plutonie nie urządza się ulew i zapomnieliśmy tam już, co to znaczy ubierać się odpowiednio do pogody.

Po pewnym czasie czerń chmur zblakła i dzień z wolna wyparł sztucznie wywołaną noc. Zaczęły wyłaniać się sylwetki domów i wieże lądowisk. Słupy padającej wody zmieniły się najpierw w pręty, później w nici, które następnie rozpadły się na strzępy i krople. Deszcz wycofywał się na wschód. Była godzina szesnasta, burza kończyła się dokładnie w wyznaczonym terminie.

Na ulice i do parków wyległa dzieciarnia, w powietrzu znów pojawiły się awionetki, w oknach zaczęły powiewać flagi. Słońce trysnęło gorącymi promieniami, z ziemi rozległy się radosne okrzyki — święto trwało nadal.

Wszedłem do stołówki i nie patrząc nacisnąłem trzy guziki na tablicy jadłospisu. To była stara gra: czy trafi się na coś smacznego? Udało mi się i automat podał mięsne grzybki, moją ulubioną potrawę. Dwa inne dania — przesłodzona galaretka i pieróg — były mniej udane, ale zgodnie z zasadami gry zjadłem je również.

Pora była iść do Wiery.

12

Wiera spacerowała po pokoju, a ja siedziałem. Siostra wydawała mi się taka sama jak dawniej, a jednocześnie inna. Nie mogłem określić, co się w niej zmieniło, ale czułem tę przemianę. Objęła mnie za ramiona i pochwaliła mój wygląd.

— Stajesz się mężczyzną, Eli. Do pięćdziesiątego roku życia byłeś chłopakiem, i to w dodatku wcale nie przykładnym.

Przyglądałem się jej w milczeniu. Tak było zawsze. Ona beształa mnie za psikusy, a ja ponuro odwracałem głowę. Niecierpliwa i wybuchowa, surowo traktowała moje „przewiny”, a ja się o to na nią złościłem. Teraz nie miałem powodu odwracać się, ale nie udało mi się nawiązać swobodnej rozmowy. O naszych poczynaniach na Plutonie wiedziała tyle samo co ja.

Wiera zatrzymywała się i zakładała ręce na kark. To jej ulubiona poza. Potrafi tak ze skrzyżowanymi na karku rękami i twarzą wzniesioną do góry chodzić i stać godzinami. Kiedyś próbowałem postać tak ze trzydzieści minut, ale nie potrafiłem.

Dziś miała na sobie zieloną suknię z koronkami przypiętymi broszką, czerwono-żółtą żmijką z przydymionego neptuńskiego kamienia. Wiera lubi broszki, czasami zakłada bransolety i to zamiłowanie do ozdób jest chyba jedyną jej słabością. Wreszcie zrozumiałem, co się w niej zmieniło. Zmieniła się nie ona, lecz moje spojrzenie na nią. Dostrzegałem dziś to, czego dawniej nie zauważałem. Nagle pojąłem, że Wiera jest niezwykle piękna.

O jej piękności wiedziałem już dawniej, wszyscy mi to bowiem ciągle powtarzali. „Pańska siostra to grecka bogini” — mówił Romero. Dla mnie była dotychczas jedynie starszą siostrą, która zastąpiła mi wcześnie zmarłą matkę i ojca, który zginął w katastrofie na Merkurym, siostrą surową i władczą, nie zastanawiałem się więc nad jej wyglądem. Ale teraz nie tylko wiedziałem, lecz również widziałem, że Romero ma rację.

Wiera zapytała ze zdziwieniem: — Czemu mi się tak przyglądasz? Przyznałem się z uśmiechem:

— Odkryłem, że jesteś ładna, siostro.

— Czy przypadkiem nie zakochałeś się w kimś?

— Żanna zapytała mnie o to samo. Co według was świadczy o tym, że jestem zakochany.

— Tylko jedno: zacząłeś zwracać uwagę na otoczenie. Dawniej żyłeś jedynie własnymi pasjami.

— Pasyjkami, Wiero. Przyznasz sama, że kończyło się wszystko na psikusach. Pobiegać samemu po pustyni lub Himalajach, przedostać się po kryjomu do rakiety międzyplanetarnej — pamiętasz?

Nie odpowiedziała. Zatrzymała się przy oknie i patrzyła na miasto. Ja również zamilkłem. Nie musiałem jej ponaglać, bo i tak powie, po co mnie do siebie wezwała.

— Zakończyłeś już swoje sprawy służbowe na Ziemi? — zapytała po chwili odwracając się ku mnie.

— Załatwiłem i to bardzo pomyślnie. Dostaliśmy wszystkie potrzebne nam maszyny i urządzenia.

— Paweł powiedział mi, że wznawiasz starania o wyjazd na Orę. Czemu chcesz dostać się na konferencję gwiezdną? Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiesz zadania, jakie stawiamy sobie na Orze. Dotychczas bywałeś obojętny wobec tego, co pasjonuje innych.

Roześmiałem się. Usposobienie Wiery nie zmieniło się w ciągu tych dwóch lat, chociaż zewnętrznie wydała mi się inna. Każda nasza rozmowa nieodmiennie przekształcała się w sprawdzian tego, co wiem i umiem. Postanowiłem za żadną cenę nie oblać dzisiejszego egzaminu.

— Nie taki znów obojętny, Wiero. Regularnie słucham transmisji z Ziemi, a o konferencji na Orze mówi się w nich bez przerwy.

— Nie odpowiadasz na moje pytanie, Eli.

— Jeszcze nie zdążyłem. A odpowiedź, droga siostro, jest taka. Zbieracie na Orze mieszkańców sąsiednich układów gwiezdnych, aby zapoznać się z ich potrzebami i możliwościami, nawiązać z nimi przyjazne kontakty, zorganizować wymianę towarów i wiadomości, przygotować loty międzygwiezdne. Zamierza się nawiązać Sojusz Gwiezdny łączący wszystkie istoty rozumne z naszego rejonu Galaktyki… Dokładnie to powtarzam?

Wiera zastanawiała się nad mymi słowami albo może myślała o czymś innym. Była zatroskana, teraz widziałem to wyraźnie.

— Dokładnie, oczywiście, a jednocześnie zupełnie błędnie…

— Nie rozumiem cię.

— Widzisz, zadania Ory, z którymi wszyscy się zgadzamy, wyliczyłeś ściśle. Ale nie jestem pewna, czy będziemy je realizować. Odkryto wiele nieoczekiwanych faktów…

Przypomniałem sobie i powtórzyłem słowa Allana o istotach podobnych do nas i równych nam potęgą.

— Chodzi właśnie o to — potwierdziła Wiera.

— Allan wspominał, że informacje są analizowane. Czy już otrzymaliście ostateczne wyniki?

— Ostateczny wynik będzie znany jutro. Ale nawet tego, czego dowiedzieliśmy się wczoraj i dzisiaj, wystarczy, aby mieć powód do niepokoju…

— Wiero, bardzo cię proszę…

— To nie, jest żadna tajemnica i zaraz wszystkiego się dowiesz.

— Wydało mi się, że się wahasz, czy mi powiedzieć. — Po prostu zastanawiam się, od czego zacząć. Nowe dane spadły na nas tak nieoczekiwanie… Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że zbadaliśmy jedynie malutki wycinek Galaktyki, zaledwie kilka tysięcy sąsiednich gwiazd i nie czas jeszcze na wyciąganie ostatecznych wniosków, a wątpliwe też, abyśmy kiedykolwiek mogli takie wnioski wyciągnąć… Ale odkrywając kolejne wspólnoty gwiezdne i przekonując się, że wszystkie stoją na niższym poziomie technicznym i socjalnym niż społeczeństwo ludzkie, utwierdziliśmy się jakoś w przekonaniu o swej wyjątkowości. Mieszkańcy Aldebarana i Capelli, Altairu i Fomalhauta, nawet Wegańczycy, nie mówiąc już o niezliczonych plemionach Aniołów z Hiad, wszyscy ustępują człowiekowi. Faktem jest, że nasi bezpośredni sąsiedzi gwiezdni są prymitywniejsi od nas. Również i to, że konferencje na Orze zwołujemy właśnie my, a nie ktokolwiek z nich, świadczy o szczególnej pozycji człowieka wśród mieszkańców gwiazd.