Выбрать главу

— Jaki miał napęd? — przerwał mu profesor Baker. — Podprzestrzenny konwerter pól siłowych systemu GM.

Baker skinął głową i Danton mówił dalej.

— No więc, zależało mi na czymś innym niż Koram czy Heil V. Hedonia też niezbyt mi odpowiadała, dałem sobie spokój z Planetami Górniczymi i Rolniczymi, aż wreszcie wylądowałem tutaj. Planeta jest zarejestrowana na moje nazwisko pod nazwą Nowa Tahiti. Zaczynało mi się tu jednak trochę nudzić, więc cieszę się, żeście przylecieli.

— I jak, profesorze? — zapytał Simeon. — Co pan o tym myśli?

— Zadziwiające — mruknął Baker — doprawdy zadziwiające. Poziom opanowania potocznej odmiany angielskiego świadczy o stosunkowo wysokim poziomie inteligencji, co z kolei naprowadza nas na trop zjawiska często spotykanego w niedorozwiniętych społeczeństwach, a mianowicie nieprawdopodobnie zaawansowanej umiejętności kamuflażu. Nasz przyjaciel Danta (tak bowiem najprawdopodobniej brzmi jego prawdziwe imię) powinien stać się dla nas niewyczerpanym źródłem plemiennych legend, mitów, pieśni, tańców…

— Ale ja jestem Ziemianinem!

— Niestety, mój biedny przyjacielu — poprawił go delikatnie profesor — nie jesteś. Z pewnością natomiast musiałeś kiedyś spotkać jakiegoś Ziemianina, na przykład wędrownego kupca, który wylądował tu dla dokonania jakichś napraw.

— Odkryliśmy ślady świadczące o tym, że kiedyś zatrzymał się tu na krótko jakiś statek — powiedział Jedekiah. — No proszę — pokiwał głową profesor Baker. — Oto potwierdzenie mojej hipotezy.

— Właśnie tym statkiem tutaj przyleciałem — próbował wyjaśnić Danton.

— Na uwagę zasługuje również sposób — kontynuował mentorskim tonem profesor Baker — w jaki ta niemalże wiarygodna historia w wielu swoich kluczowych punktach przeradza się w najczystszej wody fantazję. Na przykład ów „podprzestrzenny konwerter pól siłowych systemu GM”, jakim miał być jakoby napędzany mityczny statek naszego przyjaciela, jest bezsensownym nowotworem leksykalnym, jako że jedynym używanym w badaniach dalekiego kosmosu napędem jest napęd Mikkelsena. Nasz przyjaciel twierdzi także, że jego podróż z Ziemi trwała kilka miesięcy, a wiemy przecież, że takiej prędkości nie jest w stanie, nawet teoretycznie, zapewnić statkowi żaden napęd. Tego rodzaju twierdzenia Dante są spowodowane tym, że jego niewykształcony i niedorozwinięty umysł nie jest po prostu w stanie wyobrazić sobie podróży trwającej całe lata.

— A może wynaleziono taki napęd już po waszym odlocie? — zapytał Danton. — Jak długo byliście w drodze? — „Drużyna Huttera” opuściła Ziemię sto dwadzieścia lat temu — pobłażliwym tonem wyjaśnił Baker. — Obecna jej załoga to głównie czwarte i piąte pokolenie. Proszę zwrócić także uwagę — kontynuował już wyłącznie na użytek Simeona i Jedekiaha — na jego wysiłki zmierzające do podania nam brzmiących możliwie wiarygodnie nazw własnych; słowa takie jak „Koram”, „Heil”, „Hedonia” brzmią dla niego dobrze — prawdopodobnie są to jakieś onomatopeje. To, że takie miejsca nie istnieją, nie ma dla niego żadnego znaczenia.

— Właśnie że istnieją! — zaperzył się Danton.

— Gdzie? — zaatakował Jedekiah. — Podaj mi współrzędne!

— A skąd mam je niby znać? Nie jestem nawigatorem. Zdaje się, że Heil jest gdzieś koło Bootes, czy może Kasjopei… Nie, to na pewno było Bootes…

— Przykro mi, przyjacielu — powiedział Jedekiah ale może zainteresuje cię informacja, że jestem nawigatorem tego statku. Mogę ci pokazać atlasy i mapy gwiazdowe. Nazw, które wymieniłeś, z pewnością na nich nie znajdziesz.

— Twoje mapy są o sto lat przestarzałe!

— Więc gwiazdy też — odparł Simeon. — A teraz, Danta, gdzie są twoi ludzie? Dlaczego się przed nami kryją? Co planują!

— To niedorzeczność — zaprotestował Danton. — Jak mam was przekonać? Jestem Ziemianinem, urodziłem się i wychowałem…

— Dosyć tego — przerwał mu Simeon. — Byle dzikus nie będzie nam tu pyskował. Dosyć tego, Danta. Gdzie są twoi ludzie?

— Nie ma nikogo oprócz mnie — upierał się Danton.

— Zawiązany języczek? — zazgrzytał zębami Jedekiah. — A może damy powąchać…

— Potem, potem — wtrącił się Simeon — przyjdą tu wkrótce po upominki. Wszyscy tubylcy tak robią. A tymczasem, Danta, możesz pomóc przy rozładunku.

— Dziękuję bardzo, ale wolę…

Pięść Jedekiaha strzeliła błyskawicznie, trafiając Dantona w bok szczęki. Zatoczył się, z trudem utrzymując się na nogach.

— Szef powiedział: nie pyskować! — ryknął Jedekiah. Czemu wszystkie dzikusy to takie śmierdzące lenie? Zapłacimy ci, jak tylko wyładujemy paciorki i perkal.

Dyskusja wyglądała na zakończoną. Danton, ogłupiały i otumaniony, podobnie jak przed nim miliony tubylców na tysiącach innych planet, dołączył do długiego ogonka kolonistów podających sobie wyciągane z ładowni towary.

Późnym popołudniem wyładunek został zakończony i można było nareszcie odpocząć. Danton siedział na uboczu, próbując wykombinować jakieś wyjście z tej sytuacji. Był głęboko w tych rozważaniach pogrążony, kiedy podeszła do niego Anita z menażką wody.

— Czy ty też myślisz, że jestem tubylcem? — zapytał. Usiadła przy nim i powiedziała:

— A czy możesz nim nie być? Każdy przecież wie, jak szybko może lecieć statek…

— Wiele się zmieniło od chwili, kiedy opuściliście Ziemię. Chyba nie lecieliście cały ten czas?

— Oczywiście, że nie. Najpierw wylądowaliśmy na H, gastro I, ale że ziemie nie były tam zbyt żyzne, następne pokolenie przeniosło się na Ktedi. Tam jednak zboże przeszło jakąś mutację, w wyniku której o mało nie doszło do zagłady wyprawy. Za następny cel obrano więc Lan II. Wszyscy mieli nadzieję, że będą to już ostatnie przenosiny. — I co się stało?

— Tubylcy — westchnęła Anita. — Z początku nawet wydawało się, że są dosyć przyjaźnie nastawieni i wyglądało na to, że panujemy nad sytuacją. Aż tu nagle pewnego dnia znaleźliśmy się, ni stąd, ni zowąd, w stanie wojny z całą tubylczą ludnością. Mieli tylko maczugi i dzidy, ale było ich zbyt wielu, toteż odlecieliśmy i przybyliśmy tutaj.

— Hmm — mruknął Danton — teraz rozumiem, czemu tak nieufnie odnosicie się do tubylców.

— Właśnie. W razie najmniejszego nawet zagrożenia przechodzimy pod rozkazy wojskowych. To znaczy mego ojca i Jedekiaha. Kiedy niebezpieczeństwo mija, ster przejmują na powrót władze cywilne.

— To znaczy?

— Rada Starszych: naprawdę dobrzy ludzie, brzydzący się przemocą. Jeżeli tobie i twoim ludziom rzeczywiście zależy na pokoju…

— Nie ma żadnych ludzi — znużonym tonem zaprotestował Danton.

— …to pod rządami Rady Starszych będziecie mogli wieść spokojne i szczęśliwe życie — dokończyła Anita. Siedzieli obok siebie obserwując zachód słońca. Danton widział, jak zwichrzone wiatrem włosy przytulały się miękko do jej czoła i jak odblask tonącego w oceanie słońca zarysowuje i uwypukla linię jej warg i policzka. Wstrząsnął nim dreszcz, który wytłumaczył sobie wieczornym chłodem.

Anita, która cały czas opowiadała mu z ożywieniem o swoim dzieciństwie, zdawała się nagle mieć kłopoty z utrzymaniem wątku. Zdania rwały się coraz bardziej…

Ich dłonie nie musiały szukać się zbyt długo. Koniuszki palców zetknęły się delikatnie i tak już zostały. Przez długi czas nie padło ani jedno słowo. A potem lekko i jakby z ociąganiem pocałowali się.

— Co tu się dzieje, do cholery? — zażądał wyjaśnień jakiś donośny głos.

Danton zerknął w górę i ujrzał stojącego nad nim tęgiego mężczyznę, którego potężna głowa otoczona była aureolą pomarańczowego księżyca. Zaciśnięte w pięści dłonie miał wsparte na biodrach.