Выбрать главу

Uznałem, że lepiej tego nie komentować.

— I przeprowadzi nas pani przez szlaban? — spytałem. — Da pani radę? Roześmiała się.

— Oczywiście, że dam. Mam odznakę, wejdę, gdzie zechcę. Co potem? Właśnie to było najdelikatniejsze i najtrudniejsze. Gdyby to kupiła, istniała szansa, że wrócę do domu wolny jak ptak.

— Potem rozdzielimy się i poszukamy.

Przyglądała mi się. I znowu na jej twarzy ujrzałem to, co zobaczyłem, gdy wysiadła z samochodu: minę drapieżnika ważącego losy ofiary, zastanawiającego się, kiedy i gdzie zaatakować, ilu użyć szponów. To było straszne — naprawdę zaczynałem ją lubić.

— Dobrze — powiedziała i ruchem głowy wskazała swój wóz. — Wsiadaj.

Wsiadłem. Dojechaliśmy do asfaltówki, potem do szlabanu. Nawet o tej porze panował tu spory ruch. Większość ludzi wyglądała na turystów z Ohio szukających drogi na statek, mimo to kilkoro z nich utknęło przed szlabanem i zostało odesłanych z powrotem. Detektyw LaGuerta przebiła się na początek kolejki. Umiejętności kierowców ze środkowego zachodu nie umywają się do umiejętności Kubanki z Miami, która ma wysokie ubezpieczenie na życie i samochód, o który nie dba. Wściekle zatrąbiły klaksony, rozległ się czyjś stłumiony krzyk i stanęliśmy przed szlabanem.

Z budki wychylił się szczupły, muskularnie zbudowany Murzyn. — Proszę pani, tędy nie wolno… LaGuerta pokazała mu odznakę.

— Policja. Otwierać. — Powiedziała to tak władczym tonem, że omal nie wyskoczyłem z samochodu i nie podniosłem szlabanu sam.

Murzyn zamarł, wciągnął ustami powietrze i nerwowo zerknął za siebie.

— Czego tu…

— Otwieraj ten pieprzony szlaban! — LaGuerta potrząsnęła blachą i Murzyn w końcu ożył.

— Niech pani pokaże — powiedział. LaGuerta bezwładnie opuściła rękę i żeby obejrzeć odznakę, strażnik musiał zrobić krok do przodu. Zmarszczył czoło, ale nie dopatrzył się niczego podejrzanego. — Aha — mruknął. — Można wiedzieć, czego tu szukacie?

— Można, ale jeśli za dwie sekundy nie podniesiesz szlabanu, wpakuję cię do bagażnika, zawiozę do miasta, zamknę w celi pełnej spedalonych motocyklistów i zapomnę, gdzie cię zamknęłam.

— Chciałem tylko pomóc. — Murzyn wyprostował się, zerknął przez ramię i zawołał: — Tavio, szlaban.

Szlaban powędrował do góry, LaGuerta chrząknęła i ruszyliśmy.

— A to sukinsyny. Coś się tu dzieje, oni coś knują. — Powiedziała to z rozbawieniem i z narastającym podnieceniem w głosie. — Ale przemyt mam dzisiaj gdzieś. — Spojrzała na mnie. — Gdzie jedziemy?

— Nie wiem — odparłem. — Zaczniemy chyba od furgonetki. Kiwnęła głową i pomknęliśmy przejściem między kontenerami.

— Jeśli chce wynieść zwłoki, musiał zaparkować blisko miejsca, gdzie teraz jest. — Przed ogrodzeniem zwolniła, potem zwolniła jeszcze bardziej i znaleźliśmy się piętnaście metrów od furgonetki. — Obejrzyjmy ten płot — rzuciła, przesuwając dźwignię biegów na „Parkowanie” i wysiadając w chwili, gdy samochód zatrzymał się i zakołysał.

Ja też wysiadłem. LaGuerta wdepnęła w coś, w co chyba nie chciała wdepnąć i podniosła nogę, żeby obejrzeć but.

— Cholera jasna — zaklęła.

Minąłem ją z walącym sercem i obszedłem furgonetkę, sprawdzając drzwiczki. Wszystkie były zamknięte i chociaż z tyłu były dwa okna, zamalowano je od wewnątrz farbą. Stanąłem na zderzaku i spróbowałem zajrzeć do środka, ale nie znalazłem żadnej szpary. Z tej strony nie było nic więcej do oglądania, mimo to przykucnąłem i popatrzyłem na ziemię. Wyczułem, że bezszelestnie podpełzła do mnie LaGuerta.

— Co masz? — spytała i wstałem.

— Nic. Okna są zamalowane od środka.

— A te z przodu?

Obszedłem furgonetkę jeszcze raz, ale z przodu też nic nie znalazłem. Za przednią szybą rozstawiono tak popularny na Florydzie ekran przeciwsłoneczny, który opierając się o deskę rozdzielczą, skutecznie zasłaniał widok. Stanąłem na zderzaku, wszedłem na maskę, przeczołgałem się po niej z prawej do lewej, ale w ekranie też nie było żadnych szpar.

— Nic — powiedziałem i zeskoczyłem na ziemię.

— Dobra — odrzekła LaGuerta, patrząc na mnie spod przymkniętych powiek i wysuwając czubek języka. — Którędy chcesz iść?

Tędy, szepnął ktoś z głębi mojego mózgu. Tędy! Zerknąłem w prawo, bo pokazywał tam palcem, a potem spojrzałem na LaGuertę, która przeszywała mnie wzrokiem wygłodniałej tygrysicy.

— Pójdę w lewo i zatoczę koło — powiedziałem. — Spotkamy się w połowie drogi.

— Dobrze — odrzekła z drapieżnym uśmieszkiem. — Z tym, że w lewo pójdę ja.

Udałem zaskoczonego i zasmuconego i chyba udało mi się dobrze zagrać, bo kiwnęła głową.

— Dobrze — powtórzyła i skręciła w przejście między dwoma pierwszymi rzędami kontenerów.

Zostałem sam na sam z moim wstydliwym wewnętrznym doradcą i przyjacielem. Co teraz? Wykiwałem ją i mogłem spokojnie pójść w prawo, tylko po co? Nie miałem żadnego powodu, by myśleć, że pójście w prawo będzie lepsze od pójścia w lewo albo od stania pod płotem i liczenia orzechów kokosowych na najbliższej palmie. Popychał mnie tam jedynie sykliwy chórek głosów, ale czy to na pewno wystarczy? Kiedy jest się lodową wieżycą czystego rozsądku, jaką zawsze byłem, szuka się logicznych wskazówek, które by tobą pokierowały. Ignoruje się również irracjonalny i nieobiektywny chór skrzekliwych głosów z dna mózgu, który próbuje zepchnąć cię na złą drogę, i to bez względu na tempo, w jakim pożera światło księżyca.

Jeśli zaś chodzi o resztę, czyli o moją marszrutę… Popatrzyłem na długie, nierówne rzędy stalowych pojemników. Po lewej stronie przejścia, tam, gdzie zniknęła LaGuerta i jej szpilki, w kilku rzędach stały pomalowane na jaskrawy kolor naczepy i przyczepy. A przede mną, od lewej strony do prawej, rósł las kontenerów.

Nagle ogarnęła mnie niepewność. Paskudne uczucie. Zamknąłem oczy. Gdy tylko je zamknąłem, szept zmienił się w nawałnicę dźwięków i nie wiedząc dlaczego, ruszyłem w kierunku grupy kontenerów nad wodą. Nie kierowało mną nic świadomego, nic, co mówiłoby, że kontenery te są inne czy lepsze lub że kierunek ten jest bardziej odpowiedni czy korzystniejszy. Moje stopy po prostu drgnęły, ożyły, poszły przed siebie, a ja poszedłem z nimi. Wyglądało to tak, jakby kroczyły trasą, którą widziały jedynie palce jakby zawodzenie mojego wewnętrznego chóru narzucało im skomplikowany wzór, który one odpowiednio interpretowały i przekładały na ruch.

Gdy tylko drgnęły, chór przybrał na sile, przeszedł w stłumiony, hałaśliwie wesoły ryk, który ciągnął mnie szybciej niż stopy, który potężnymi szarpnięciami ciskał mną to w lewo, to w prawo. Pojawił się również nowy głos, cichutki i rozsądny, głos, który powstrzymywał mnie i popychał do tyłu, który mówił, że nie chcę tu być, który na mnie krzyczał, każąc mi uciekać i wracać do domu, i którego nie rozumiałem tak samo jak pozostałych głosów. Coś ciągnęło mnie do przodu, jednocześnie odpychało z tak potężną siłą, że przestałem panować nad nogami, potknąłem się i upadłem na twardą, kamienistą ziemię. Ukląkłem i z walącym jak oszalałe sercem i spierzchniętymi ustami wymacałem dziurę w mojej pięknej, dakronowej koszuli. Wetknąłem w nią palec i pokiwałem nim do siebie. Cześć, Dexterku. Gdzie idziesz? Cześć, paluszku. Nie wiem, ale jestem już blisko. Słyszę, jak wołają mnie przyjaciele.

Wstałem, zachwiałem się i wytężyłem słuch. Teraz słyszałem to wyraźnie nawet z otwartymi oczami i czułem tak mocno, że nie mogłem zrobić ani kroku. Przez chwilę opierałem się o kontener. Wielce trzeźwiąca myśl, jakbym jej teraz potrzebował. Rodziło się tu coś bezimiennego, coś, co żyło w najgłębszych i najciemniejszych zakamarkach tego, czym byłem i pierwszy raz w życiu ogarnął mnie strach. Nie chciałem być tam, gdzie czyhały potwory. Ale musiałem znaleźć Deborę. Rozrywała mnie na pół niewidzialna lina, której jeden koniec ciągnął w jedną stronę, drugi w drugą. Czułem się jak przykład z teorii Freuda i pragnąłem wrócić do domu, do łóżka.